Nigdy nie mówię nigdy. Marta W. Staniszewska
Pratt – powiedział niskim, lekko ochrypłym i zaskakująco zimnym głosem.
– Tak, poznaliśmy się już wcześniej – przypomniałam mu równie lodowato. – Proszę mi wybaczyć to niewielkie spóźnienie – przeprosiłam, choć miałam gdzieś to, że czekał. – Miałam spotkanie.
– Na to wygląda – odparł, zerkając na moje włosy i pomiętą koszulę, i unosząc kącik ust w lekkim rozbawieniu, ale jego oczy pozostały zimne. Coś w nim nie dawało mi spokoju. Pozornie miał całkiem sympatyczną twarz. Dokładnie taką, jaką zapamiętałam z poprzedniego naszego spotkania. Właściwie to był w moim typie, choć rzadko sięgałam po facetów w jego wieku… Był kulturalny i opanowany. Może zbyt opanowany. Wyczuwałam w nim swego rodzaju wyrachowanie i brak skrupułów. Niebezpieczny partner handlowy – pomyślałam, przypominając sobie słowa matki: „Wystrzegaj się mężczyzn zbyt dobrze ułożonych” – mawiała. „To fatalne połączenie, bo zwiastuje obłudę umiejętnie zawoalowaną powierzchownością”.
Matka była mądrą kobietą, choć prostą. Nie skończyła żadnych studiów, a od mojego urodzenia nie pracowała, poświęciła się opiece nade mną i domem, a mimo to jej wiedza zaskakiwała wszystkich, których napotkała.
Sama mnie wychowała, a nie byłam łatwym dzieckiem. Teraz to nazywa się ADHD lub sprawianie problemów wychowawczych, ale kiedyś byłam po prostu kawałem upartego wrzodu na dupie matki.
Matka może i nie miała wykształcenia, natomiast czytała dużo, a rozumiała jeszcze więcej. To ona pomagała mi w lekcjach, to ona doradzała ojczymowi przy sprawach, które prowadził, zanim poszedł na emeryturę, to ona pokierowała moim życiem. Głównie dzięki niej byłam tu, gdzie jestem. Żałowałam, że nie ma jej już przy mnie.
– Proszę usiąść – powiedziałam do Pratta, a mój głos nieco się złamał. Miałam nadzieję, że nie zauważył mojej nostalgii. To nie był dobry moment na rozklejanie się, choć od pogrzebu minęło tylko kilka tygodni. Wskazałam na fotel i stanęłam za swoim biurkiem, hamując napływające do oczu łzy.
Pratt nie skorzystał z oferty.
– Pani Ryder, przejdźmy do sedna – zabrał głos, wyciągając z teczki dokumenty. – Po przeanalizowaniu oferty pani firmy, postanowiliśmy podpisać z państwem kontrakt. Mam kilka drobnych uwag do umowy, ale spokojnie możemy je omówić po podpisaniu dokumentów. Moje uwagi nie będą nigdzie spisane. Jesteśmy dorosłymi ludźmi. Ufam, że wystarczy nam ustna umowa.
– Oczywiście, to zrozumiałe, panie Pratt. Bardzo się cieszę, że zdecydowaliście się na naszą ofertę – powiedziałam, troszkę zbyt entuzjastycznie. Ten kontrakt był firmie potrzebny jak powietrze.
Wyciągnęłam pióro, gdy położył umowę na biurku. Czy to był dokładnie ten egzemplarz, który podesłałam mu pocztą? Poznałam po zagiętym rogu pierwszej kartki. Nie zmienił nawet słowa? To było więcej niż zadziwiające. Zwykle sztaby prawników renegocjują treść na wszystkie możliwe sposoby, rozmowy trwają tygodniami, a zmiany są równie upierdliwe co niedorzeczne.
Powoli przejrzałam dokument, skupiając się na dolnym marginesie – był podpisany w każdym miejscu i podstemplowany imienną pieczątką Pratta.
Pratt uśmiechnął się wszystkowiedzącym uśmiechem, tak jak przed chwilą.
– Też się cieszę na naszą współpracę – przemówił, kiedy parafowałam każdą ze stron. – Wiele słyszałem o pani osiągnięciach – dodał, przechylając głowę na bok, nawet na chwilę nie ściągając z ust tego podejrzanego uśmieszku. Przerwałam na moment ruch pióra.
– Bardzo mi pan schlebia – skłamałam, spoglądając na niego znad dokumentów. – Ale ja już nie pracuję na projektach. Mogę jednak zagwarantować, że pana firmą zajmą się moi najlepsi pracownicy.
Pratt przez milisekundę wyglądał na zaskoczonego, ale to wrażenie zniknęło równie szybko, jak się pojawiło.
– No właśnie – podszedł do fotela, przesunął go tak, żeby stał przodem do mojego biurka, usiadł na siedzisku i założył nogę na nogę, rozsiadając się wygodnie. Powoli złączył palce dłoni i przeszył mnie spojrzeniem tak intensywnym i lodowatym, że aż poczułam je na powierzchni kości. – To jest właśnie te kilka drobnych uwag do umowy. Po pierwsze to pani ma zająć się moją firmą. Może mieć pani pomocników, elfy, krasnoludki, gnomy, wszystko mi jedno, ale to pani ma wykonać wszystkie projekty i to pani ma być za nie odpowiedzialna.
Zaśmiałam się w duchu, odkładając pióro, choć do podpisania był jeszcze drugi, jego egzemplarz umowy. Co za bezczelny typek! Nie pracowałam na projektach od dwóch lat, miałam od tego ludzi, do cholery! Ciężko pracowałam na pozycję szefa i nie miałam najmniejszego zamiaru wracać do prac terenowych. Założyłam ręce na piersi i nogę na nogę i skrzywiłam się, bo wilgoć w dole przypomniała mi o prysznicu czekającym na mnie za ścianą.
– Proszę mi wybaczyć, ale to nie będzie możliwe, mam liczne zobowiązania i terminy…
– Zatem umowę możemy uznać za niebyłą. – Pratt podniósł się gwałtownie z fotela i odwrócił w kierunku drzwi wyjściowych.
Że co?! – wrzasnęłam w myślach. O co chodzi temu facetowi? Przecież to niedorzeczne! Zrywać wielomilionową umowę tylko dlatego, że odmówię jej osobistego wykonania? Nie zrobi tego, nie może! Czy może? Bez tego kontraktu firma nie ma szans na przetrwanie w niezmienionym stanie. Będę musiała zwolnić co najmniej dwadzieścia osób. Kurwa!
– Panie Pratt, niech pan poczeka – zawołałam za nim i niemal przefrunęłam przez gabinet, chwytając go za ramię i powstrzymując przez wyjściem. Poczułam pod palcami, że mięśnie na jego ciele napięły się. Kurczę, był naprawdę dobrze zbudowany, jak na swój wiek. Co nie zmieniało faktu, że jego zachowanie zbijało mnie z tropu, a nawet niepokoiło, a ja nie lubiłam czuć się w ten sposób. Którędy go podejść, jak zacząć? Myśl, Samantho! – ponagliłam się ze złością.
– Panie Pratt – zaczęłam i usłyszałam, jak sucho i bezosobowo brzmią moje słowa. – George… – zmieniłam ton na nieco delikatniejszy, odrobinę zalotny, a ramię Pratta ustąpiło. – George, przecież każdy problem jest do rozwiązania – zaśpiewałam, licząc na jego rozsądek. Był dojrzałym biznesmenem, musiał choć odrobinę rozumieć racjonalne argumenty. – Chcesz, żebym to ja zajęła się projektem? Okej. Będę nadzorować prace moich zespołów osobiście… – To mogę zrobić, pomyślałam. – Musisz zrozumieć, George, że ja zatrudniam ludzi i płacę im ciężkie pieniądze za dobre wykonanie powierzonych im zadań. A zatrudniam najlepszych, uwierz mi. I oni są właśnie po to, aby przeprowadzać prace w terenie.
– To ty nie rozumiesz, Samantho – odrzekł Pratt, zbliżając się do mnie. Zdecydowanie zbyt blisko! – Ty albo nikt – wycedził przez zęby tuż przy mojej twarzy.
Już nie przepadałam za tym typem. Nagle przez umysł przemknęło mi wspomnienie. Widziałem go już kiedyś, ale nie na poprzednim spotkaniu, nie na zdjęciu czy w telewizyjnym reportażu… Tylko gdzie? Kojarzyłam go z jakimś mało przyjemnym, ciemnym miejscem. Ostatnio tyle się działo, że nie miałam czasu ani chęci się nad tym zastanawiać.
Wzięłam głęboki oddech. Przetarg na zmianę wystroju i aranżację wnętrz sieci hoteli Madison De Lux, których właścicielem był George Pratt, zdawał się być moją ostatnią szansą na podniesienie się po ciężkim roku. To mogło stać się naszym być albo nie być. Może nie dla całej firmy, ale dla wielu moich pracowników z pewnością. Tydzień temu, gdy przygotowywaliśmy się do udziału w tym przetargu, w duchu postanowiłam sobie, że jeśli go nie wygramy, redukuję personel. Wiem, że mama nie byłaby z tego powodu zadowolona, ale tylko tak mogłam ocalić