Sklepik z zabawkami. Marcin Rusnak
Wyglądała bosko i w gruncie rzeczy cieszyłem się, że z powodu ciemności panujących w kontenerze nie może mnie zobaczyć.
– Czy mam przyjemność z panem Davidem Wilcoxem? – spytała. Wzięła mnie z zaskoczenia: dawno już nie słyszałem swojego prawdziwego nazwiska.
– Przy telefonie.
– Bardzo mi miło, panie Wilcox. Nazywam się Aaina Sengupta, dzwonię z kancelarii prawnej Spencer&Calahari ze Springfield. Chciałabym od razu przeprosić, że niepokoję pana w tak trudnej chwili…
Trudnej chwili? O czym ona mówi?
– …ale polecono mi się z panem skontaktować. Czy miałby pan coś przeciwko, gdybyśmy spotkali się w tym tygodniu i omówili sprawy dotyczące spadku? Oczywiście rozumiem, że w takiej chwili ma pan na głowie rozmaite obowiązki, jednak…
– Moment – wszedłem jej w słowo. – Jaki spadek ma pani na myśli?
Zmarszczyła czoło, ale zaraz uśmiechnęła się, profesjonalnie, współczująco.
– Mówię o spadku po panu Brianie Wilcoksie, który był naszym klientem. Pan Wilcox zapisał panu…
Nie słuchałem dłużej. Coś – nie wiem co – musiałem bąknąć, bo dziewczyna urwała, a po jej twarzy przebiegł wyraz nagłego zrozumienia. Nakryła usta dłonią.
– O Boże – jęknęła. – Panie Wilcox, czy pan… Byłam pewna, że pana poinformowano. Mieli dzwonić z policji i z urzędu, i ja… Bardzo mi przykro. Naprawdę, nie wiem, co powiedzieć.
Odetchnąłem głęboko, zebrałem się w sobie i zapytałem:
– Więc on nie żyje? Brian nie żyje?
Ból kryjący się w jej spojrzeniu wystarczył mi za odpowiedź.
Sengupta załatwiła mi bilet na 747 z Columbus do Springfield jeszcze tego samego dnia. Czasu przed odlotem miałem akurat dość, żeby kupić jakieś czyste ubranie, umyć się, zaaplikować sobie końską dawkę antybiotyków kupionych w automacie, łyknąć kilka tabletek przeciwbólowych i posmarować skaleczenia jakimś antyseptykiem.
Byłem tak zmęczony, że przespałem niemal całą trasę – na szczęście, ponieważ trafiło mi się miejsce między wyjątkowo gadatliwym ghulem trudniącym się sprzedażą polis na życie a ogrem pałaszującym jedna za drugą kanapki z jajkiem na twardo.
Sengupta powitała mnie na lotnisku i wyglądała równie zjawiskowo co na ekranie komórki. Doskonale skrojony żakiet tchnął profesjonalizmem; prosta, gustowna biżuteria sugerowała dobry smak. Natomiast w jej oczach ujrzałem coś, co mnie ujęło – szczerą troskę, dobro deficytowe wśród kobiet z dobrze płatną posadą, polegającą na żonglowaniu kruczkami prawnymi i sprawnej retoryce.
– Bardzo mi przykro, panie Wilcox – powiedziała. – Pański wuj od lat był naszym klientem i niezwykle go ceniliśmy. Będzie nam go brakować.
Przyjąłem kondolencje, podpisałem jakieś papiery, dostałem od dziewczyny klucze do domu Briana i w końcu, wymówiwszy się zmęczeniem po podróży, obiecałem spotkać się za kilka dni w celu dopełnienia formalności.
Jeszcze tego samego wieczora jechałem taksówką przez obrzeża Springfield. Na chodniku leżały sterty liści, para wyprowadzanych na spacer dalmatyńczyków obsikiwała kolejne szkielety drzew. W tafli rzeki Connecticut odbijało się ciemne niebo, zawieszone nisko jak sufit w podłej suterenie.
Taksiarz – elf z długimi dredlokami, w dżinsowej kurtce i z pozbawionym filtra papierosem w ustach – z zapałem komentował ostatnie wydarzenia ze świata polityki: referendum dotyczące ustanowienia Autonomii Teksańskiej czy rosnący konflikt między islamskimi Niemcami a ultrakatolicką Unią Wyszehradzką.
Nie słuchałem go i chyba w końcu zdał sobie z tego sprawę.
– Pierwszy raz w Springfield? – zagadnął.
– Wychowałem się tutaj.
– W Forest Park?
– Nie. W Chicopee, niedaleko elektrowni.
– Też niezły rejon. Nie tak luksusowy, ale niezły. Tutaj, w Forest Park, mieszkają same szychy. Wie pan, zarząd fabryki broni, profesorowie z Amherst i ze Springsfield College, lekarze, prawnicy… tego typu ludzie.
Znowu zmienił temat, tym razem zaczął zrzędzić: na Bay, jak zwykle pełne półorków i ich szemranych interesów; na gnieżdżących się w Old Hill naguali przybierających nocą postać zwierząt; wreszcie na gliniarzy, którzy wciąż nie zrobili absolutnie nic w sprawie grasującej po North Endzie czupakabry.
Prawdę powiedziawszy, miałem gdzieś problemy trapiące biedniejsze osiedla Springfield. W trzymanym na kolanach zeszycie szkicowałem sylwetkę Sengupty, ale to też robiłem bezmyślnie, ot, by zająć czymś dłonie. Moje myśli ciągle skręcały ku Brianowi, człowiekowi o jajowatej głowie z głębokimi zakolami, z okularami spoczywającymi na krogulczym nosie, z policzkami wiecznie pokrytymi złocistą szczeciną. Wspominałem jego ciepły głos i bystre spojrzenie, i to, że kiedy się śmiał, śmiał się cały: iskrzyły mu się oczy, usta rozciągały aż po uszy, a zauważalny brzuszek trząsł się jak galareta.
Nagle pomyślałem, że nigdy więcej nie usłyszę jego śmiechu i ta refleksja zaległa mi na żołądku ciężką, ołowianą kulą.
Taksiarz umilkł, przesycony nikotyną buick skręcił z drogi na wysypany tłuczniem podjazd. Chwilę później stanęliśmy przed okazałym domem o grafitowych ścianach i dachu w znacznej mierze pokrytym ogniwami fotoelektrycznymi.
Domem, który zgodnie z tym, co mówiła Aaina Sengupta z kancelarii Spencer&Calahari, należał teraz do mnie.
– Będzie dobrze – mruknął elf, wydając mi resztę.
– Dobrze? – zdziwiłem się.
– Znam tę minę. – Mrugnął porozumiewawczo. – Powrót syna marnotrawnego i te sprawy… Będzie dobrze, mówię. Proszę pamiętać, że wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej.
Taksówka już dawno odjechała, gdy ja wciąż tkwiłem przed wejściem, łudząc się, że może jakimś zupełnie cudownym i nieprawdopodobnym zrządzeniem losu, kiedy nacisnę przycisk dzwonka, Brian stanie w progu, spojrzy na mnie z niedowierzaniem i uściśnie serdecznie, śmiejąc się w ten swój wyjątkowy sposób.
W końcu wyciągnąłem klucze i otworzyłem drzwi, a wewnątrz powitały mnie pustka i mrok, i głucha, martwa cisza.
Wchodząc do tego domu, obawiałem się, że będzie mi obcy. Nie widziałem Briana od siedmiu lat i zastanawiałem się, jak dalece zmienił się na ostatnim etapie życia. Kim był w chwili śmierci?
Wystarczyło dziesięć minut szwendania się po pokojach, żebym się przekonał, że wuj pozostał człowiekiem z moich wspomnień. W salonie wciąż wisiały te same reprodukcje „Parasolek” Renoira i „Nokturnu w błękicie i srebrze” Whistlera, które mieliśmy w domu w Chicopee. Na kuchennym parapecie jak zawsze stały kamionkowe doniczki, w których o przetrwanie walczyły bazylia, mięta i majeranek. W łazience, obok umywalki, trwał na posterunku dobrze mi znany flakonik z logo Adèle Desjardins, w lodówce chłodziło się kilka butelek portera warzonego w Portsmouth. Obok zestawu stereo walały się ostatnio słuchane płyty: koncert skrzypcowy Kamanina, ostatni art-jazzowy krążek Lucindy Kelso i stare dobre „Where’s My Satisfaction” Brytyjczyków z The Spinning Rocks.
Inny dom, ale człowiek, zdaje się, ten sam.
W gabinecie na piętrze znalazłem niedokończony list. Zaczynający się od „Drogi Sonny…” fragment skreślono