Star Force. Tom 5. Stacja bojowa. B.V. Larson
nawet pozwolić, by maszyny transportowały nas na pole bitwy. Nigdy jednak się z nimi nie połączymy! Nie potrafimy sobie wyobrazić większej hańby! Stanie się częściowo maszyną jest jak przyłączenie się do przeciwnika!
Skrzywiłem się. Kusiło mnie, aby powiedzieć im, że my już to zrobiliśmy i właśnie dzięki temu sami możemy nosić sprzęt. Zrezygnowałem jednak, uznając, że podzielenie się tą informacją może przynieść nieprzewidziane skutki. Kto wie jak zareagują Centaury? Mogą odrzucić cały sojusz.
– Sir – powiedział Miklos, stając niedaleko.
Odwróciłem się w jego stronę.
– Być może mam rozwiązanie. Powiedzieli, że mogą nosić uprzęże na broń. Może moglibyśmy umieścić nawet większą broń na wózkach i je ciągnąć.
Rozważyłem to, ale nie bardzo mi się podobało. Centaury w ten sposób traciły prędkość. Jedną z głównych zalet żołnierzy Centaurów była ich naturalna manewrowość w terenie górskim. Jeśli ciągnęłyby za sobą podskakujące na każdym kamieniu wózki, nasze siły poruszałyby się bardzo wolno.
– Mam inny pomysł – powiedziałem. – Do każdego zestawu dodamy mały napęd, podtrzymujący go na odpowiedniej wysokości.
Miklos kiwnął głową.
– To może zadziałać.
– To zadziała – powiedziałem. – Niestety, zużyjemy czas i materiały. Będziemy w stanie wyposażyć mniejszą liczbę żołnierzy. Ale chyba nie ma na to rady.
Przekazałem ten pomysł Centaurom, które po zadaniu kilku podejrzliwych pytań przystały na niego. W końcu wymagał on jedynie lekkiej modyfikacji samego sprzętu, a nie żołnierzy.
Mój następny problem okazał się poważniejszy. Centaury cierpiały na klaustrofobię. Wiedziałem o tym od początku, ale miałem nadzieję, że jeśli dadzą się przekonać do zamknięcia oczu i wytrzymania pięciominutowej podróży, powinno nam się udać. Bardzo się myliłem.
Eksperymentalnie załadowaliśmy drużynę weteranów do jednego z moich kontenerów desantowych. Nie różniły się zbytnio od oryginalnej konstrukcji. Na Ziemi miały kształt wagonu kolejowego i mieściły stu marines. Podwieszaliśmy je pod nanookrętami. Tu dokonaliśmy pewnej zmiany. Ukształtowaliśmy je na wzór kropli, by poprawić aerodynamikę i skrócić czas lotu.
Nasze okręty potrafiły wejść na orbitę i zejść z niej szybciej niż tradycyjne statki kosmiczne. Działo się tak dzięki napędowi grawitacyjnemu, o wiele wydajniejszemu od rakietowego. Statki przypominające wahadłowce NASA schodzić musiały powolnym, łagodnym ślizgiem, cały czas hamując od bardzo wysokiej prędkości początkowej. Do wytracania prędkości wykorzystywały raczej tarcie atmosferyczne, a nie moc silników. Napęd wahadłowców pracował jedynie przez jakieś cztery minuty. Potem następowało około godzinne szybowanie, zakończone lądowaniem na długim pasie.
Nasze silniki nie miały ograniczeń czasowych, nie musieliśmy więc polegać na sile tarcia. Mogliśmy zejść z orbity o wiele szybciej po prostej drodze. Głównym ograniczeniem było tu jednak to samo tarcie atmosferyczne. Wszystko sprowadzało się do stosunku szybkości i wysokości. Im niżej, tym atmosfera była gęstsza, co znaczyło, że przy dużej prędkości okręt bardziej się nagrzewał.
To właśnie chciałem przetestować. Zejść przy prędkości siedmiu tysięcy kilometrów na godzinę do wysokości trzydziestu kilometrów nad powierzchnię, a następnie przyspieszyć ponownie.
Tak więc załadowałem dwadzieścia Centaurów do jajowatego kontenera i podpiąłem go pod niszczyciel. Nakazałem im stać spokojnie w module i myśleć o przyjemnych rzeczach, takich jak otwarte niebo, rzeki, wiatr. Mieli całkowicie zaciemnić gogle i przeczekać kilka minut.
Zdecydowaliśmy się wykorzystać opuszczoną część planety, jakieś tysiąc pięćset kilometrów od bieguna południowego, z dala od kopuł i jednostek makrosów. Dużo wcześniej wyeliminowaliśmy satelity i inny sprzęt obserwacyjny przeciwnika, tak więc miałem niemal zupełną pewność, że nasze lądowanie nie zostanie zauważone. Mimo wszystko w napięciu siedziałem na fotelu obok porucznika Miklosa. Oprócz nas w niszczycielu znajdowali się jeszcze Kwon i Marvin. Uważnie obserwowaliśmy ekrany, spadając jak kamień ku pokrytemu lodem obszarowi planety.
Wszystko szło zgodnie z planem do momentu, kiedy jakieś trzy kilometry nad powierzchnią nie złapaliśmy warstwy o większym tarciu. W tym momencie zaczęło nami nieco rzucać i zacząłem się obawiać o Centaury.
– Odpuść nieco, Miklos – powiedziałem.
– Jasne, muszę jednak zaznaczyć, że musimy zejść jak najszybciej. Nie możemy pozwolić obronie przeciwlotniczej przeciwnika na długie namierzanie. Nie mamy wystarczająco dużo okrętów, by je tracić.
– Mam tego świadomość, ale to jest test, a nie zrzut bojowy. Zwolnij.
Hamowaliśmy ostrzej, ale okrętem nadal rzucało. W pewnym momencie prawie nas obróciło do góry nogami.
– Cholera – mruknąłem. – Kwon, jak sobie radzą Centaury? Spytaj ich kapitana.
Kwon odezwał się przez komunikator.
– Brak odpowiedzi, sir.
– Jak to brak odpowiedzi?
– Kapitan Centaurów nie odpowiada.
Zgrzytnąłem zębami i zwróciłem się do Miklosa.
– Czy możemy teraz przerwać?
– Nie bardzo, sir – odpowiedział. – Jesteśmy prawie na miejscu. Ale zwolnię maksymalnie i uruchomię stabilizatory, żeby uniknąć takich niespodzianek.
Kiedy w końcu wylądowaliśmy, za pomocą długiego ramienia usadziliśmy lądownik na ziemi. Rozkazałem okrętowi otworzyć podłogę i wyskoczyłem na zewnątrz.
Po raz pierwszy ujrzałem planetę z bliska. Nie powalała na kolana. Płaski, pokryty lodem obszar wydawał się bezkresny. Nad lodem unosiła się blisko półmetrowa warstwa mgiełki. Spojrzałem w dół i zdałem sobie sprawę, że nie widzę swoich stóp. Mój ciężki pancerz zapadł się w śnieg prawie do pasa.
– Sir – odezwał się w słuchawkach Miklos. W jego głosie słyszałem napięcie.
– O co chodzi, poruczniku?
– Nadlatuje salwa, sir. Makrosy musiały nas zauważyć.
– Ile czasu nam zostało?
– Około czterdziestu minut.
Zakląłem i podszedłem do lądownika. To by było na tyle, jeśli chodzi o niezauważony przelot. Trening nie przebiegał tak, jak sobie zaplanowałem.
Sięgnąłem do ściany lądownika, otwierając go. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, jak bardzo rzeczywistość oddaliła się od planu.
Jakiś Centaur wyrwał się na wolność. Popędził na oślep, uderzając mnie w płytę piersiową. Jedno z jego krótkich ramion było złamane i krwawiło, podskakując nienaturalnie podczas biegu.
– Co jest… – zacząłem, zaglądając do środka.
Z wnętrza wydobywał się dym. Czarne opary uderzyły w niebo. Nie czułem zapachu, ale wyglądały jak z płonącego oleju. Aby cokolwiek zobaczyć, musiałem zanurkować hełmem w dym. Scena, którą ujrzałem, wszystko mi wyjaśniła. Włączyłem oświetlenie pancerza i sprawdziłem szczegóły.
Około połowa Centaurów nie żyła. Ich ciała były czarne i popalone. Kilka żyjących stało pod ścianą, drżąc. Inne wiły się na podłodze, jeden kopał kopytami swój generator i bódł go, jakby miał do czynienia z żywym przeciwnikiem. Być może z jego punktu