Star Carrier. Tom 7. Mroczny umysł. Ian Douglas
kilometrów za nimi, od Heimdalla oddzielał go pokryty burzami Bifrost.
– Jeśli to duchy, nie będziemy w stanie z nimi walczyć, Marty – stwierdził Leutnant Herko Dobrindt na prywatnym kanale. – Nie w tych antykach.
Schmidt właśnie pomyślał to samo. Myśliwce produkcji francusko-niemieckiej KRG-17 Raschadler były od dwudziestu lat przestarzałe. Wciąż jednak potrafiły wykazać się skutecznością – może nie były tak zwrotne jak nowe jednostki północnoamerykańskie, ale wyposażono je w najnowszą broń. Schmidt wątpił jednak, czy nawet KRG-40 Raumsturm, prosto z fabryki, miałyby szanse w walce z…
…czymkolwiek były te obiekty.
Za szeroką płaszczyzną pierścieni olbrzyma już widniał pomarańczowy półksiężyc. Był to Heimdall, satelita wielkości Ziemi, ogrzewany przez siły pływowe Bifrostu. Temperatura na powierzchni wynosiła kilka stopni poniżej zera Celsjusza. Naukowcy twierdzili, że dawno temu, przed miliardem lat, Heimdall był ciepły i podobny do Ziemi.
Heimdall, podobnie jak jego słońce, był bardzo stary.
– Widzę tu duchy – oznajmił nagle Leutnant Gerd Heller. – O Boże, ile ich jest!
– Nagrywajcie wszystko – rozkazał Schmidt. – Wszystko!
Bifrost wydawał się okryty cienką warstwą zwiewnego światła. W pierwszej chwili Schmidt uznał, że widzi tutejszą zorzę polarną – silne pole magnetyczne Heimdalla mocno wpływało na burze naładowanych cząstek wirujące nad Bifrostem. Przy bliższym przyjrzeniu się stwierdził jednak, że blask powodują otaczające planetę chmury, wyglądające z tej odległości jak mgiełka, ale najwyraźniej składające się z bilionów obiektów o wielkości od paru milimetrów po kilka metrów.
I… było coś więcej. Dużo więcej. Ogromne kształty, większe niż Heimdall, a nawet niż olbrzymi Bifrost, były ledwie widoczne i Schmidt początkowo myślał, że to tylko złudzenie. Z jego punktu widzenia, spod pierścieni Bifrostu, wyglądało to, jakby Heimdall zawieszony został w gigantycznej, lecz cieniutkiej jak pajęczyna sieci, tak ulotnej, że trudno było w ogóle zauważyć jej istnienie.
A mimo to wypełniała całą widoczną przestrzeń…
– Stacja orbitalna Kapteyn zniknęła! – oznajmił Dobrindt.
– Wiemy o tym – odparł Schmidt.
– Ale nie ma ani śladu wraku, żadnych szczątków. Coś tak wielkiego nie mogło po prostu się rozpłynąć!
Zgadza się, nie mogło – pomyślał Schmidt.
Stacja była torusem Stanforda, mieszczącym ponad dwanaście tysięcy ludzi. Stanowiła główną bazę kolonii naukowej Konfederacji, zbudowaną w celu badania tajemniczych ruin na księżycu, wokół którego orbitowała. Wkrótce po przybyciu Obcych z Rozety, sześć miesięcy wcześniej, baza uległa zniszczeniu.
A przynajmniej zniknęła bez śladu. Niektórzy mieli nadzieję, że została w jakiś sposób przeniesiona w inne miejsce.
Tak jednak nie było, a to oznaczało, że szanse na znalezienie dwunastu tysięcy ludzi Konfederacji żywych spadły do zera. Ciężki monitor „Himmelschloss” wyruszył do układu Kapteyna, by zbadać sprawę.
Myśliwiec Schmidta zatrząsł się. Jego instrumenty pokazywały coś, co wyglądało na zaburzenia czasoprzestrzeni, dochodzące od strony Bifrostu. Wzrósł też poziom szumu radiowego, a wszystkie pięć myśliwców ogarnęło światło, przypominające dziwaczną zorzę polarną.
– Eskadra Orłów, tu się rozstajemy. Utrzymajcie ciszę radiową. Do zobaczenia… po drugiej stronie.
– Powodzenia, Marty – odpowiedział Dobrindt. – Cisza za…
Pozostałe cztery jednostki, niemal niewidoczne z tej odległości, zwolniły, znalazły się za rufą. Myśliwiec Schmidta dryfował naprzód z wyłączonymi wszystkimi systemami, poza pasywnymi skanerami i układem podtrzymywania życia, który walczył teraz z rosnącymi temperaturami. Nikt nie wiedział, czy obce duchy będą w stanie namierzyć myśliwiec, czy nie… Ani czy w ogóle będą próbowały. Wydawały się zupełnie nie przejmować jakimiś tam ludźmi. Lepiej jednak się zabezpieczyć.
Schmidt zgłosił się na ochotnika, jeszcze na pokładzie „Himmelschlossu” podczas podróży z Ziemi. Lecz w tej chwili, gdy leciał w stronę rozświetlonego księżyca, w dużo mniejszym stopniu wierzył w powodzenie misji. Wyłonił się z cienia pierścieni, mając teraz przed sobą blade, czerwonawe światło słońca. Jego sensory nie wykrywały już pozostałych myśliwców, zagubionych wśród promieniowania i pól magnetycznych gazowego olbrzyma.
Schmidt czuł się samotny i zdezorientowany. Nigdy do tej pory nie doświadczył czegoś podobnego, nawet dekadę wcześniej, gdy zostawił go partner, z którym spędził dwadzieścia kilka lat. Nie przeżyję tego – pomyślał. Ale zaraz doszedł do wniosku, że nie ma co się zadręczać. Szybko kliknął w myślach serię ikon, widocznych na mentalnym obrazie, kompresując wszystkie dane, zebrał je w nanosekundową wiązkę i wysłał w kierunku pozostałych myśliwców. Mogła nigdy do nich nie dotrzeć albo zostać przechwycona przez obcych. Tak, ale właściwie kto miał jakieś pojęcie, do czego byli zdolni?
Czas mijał. Schmidt co minutę wysyłał kolejną wiązkę kierunkową. Tymczasem sieć migających świateł, dziwne struktury i kształty rozszerzały się, aż wypełniły całe niebo z pierścieniem w samym sercu dziwacznego zjawiska. Martin powiększył obrazy, przyglądając się aktywności zarówno na powierzchni, jak i na orbicie. Stacja orbitalna Kapteyn rzeczywiście zniknęła. Nie został po niej nawet pył.
Podczas gdy ciemna, milcząca kropla przemierzała niebo nad Heimdallem, duchy najwyraźniej ją zauważyły. Schmidt zobaczył strumień świateł unoszący się z powierzchni księżyca. Przypominały mu świetliki.
Coś jeszcze unosiło się znad okrytego światłem globu. Coś ogromnego.
– Mein Gott…
Usłyszał, jak chmury przeszywają zewnętrzny kadłub jego myśliwca. Poczuł szok, gdy nanomacierz zaczęła się rozpadać.
Krzyczał, podczas gdy Orzeł Jeden przestawał istnieć.
26 października 2425
Centrum konferencyjne Watergate
Waszyngton
Stany Zjednoczone Ameryki Północnej
Godzina 20.15 EST
Przyjęcie dyplomatyczne szło pełną parą, z ponad tysiącem fizycznie obecnych uczestników i mnóstwem takich, którzy brali w nim udział jedynie wirtualnie. Ich hologramy były lekko przeźroczyste, lecz nie z powodu ograniczeń technologicznych, ale po to, by na pierwszy rzut oka dało się stwierdzić, kto z rozmówców jest tylko projekcją osoby znajdującej się na drugim końcu Ziemi lub nawet poza nią.
Alexander Koenig, obecny prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, stał w Wielkiej Galerii Watergate, której zakrzywione, przeźroczyste ściany obracały się powoli, ukazując nocną panoramę Waszyngtonu. Wielka Galeria, położona pod kopułą wielkości stadionu o średnicy niemal dwustu metrów, na szczycie czterdziestopiętrowej wieży, pełna była dygnitarzy – polityków, wojskowych i znanych osobistości z całego świata. Wszyscy zebrali się tam, by uczcić równoczesne otwarcie paneuropejskiej ambasady w Waszyngtonie i ambasady USNA w Genewie.
Oraz, przy okazji, chcieli nareszcie uczcić pokój.
Widać było całą gamę strojów, od mundurów galowych po modną w tym sezonie nagość. Prezydent Koenig miał na sobie dość prosty, uroczysty kombinezon z prezydencką pieczęcią tuż nad holograficznym obrazem jego odznaczeń wojskowych. Wokół krążyli jego osobiści ochroniarze,