Star Force. Tom 10. Wygnaniec. B.V. Larson

Star Force. Tom 10. Wygnaniec - B.V. Larson


Скачать книгу
:href="#fb3_img_img_dac1ef88-46ad-5bdb-91a1-07281c5b6306.jpg" alt="Okładka"/>

      Tytuł oryginału: Star Force #10. Outcast

      Copyright © 2014 by Iron Tower Press, Inc.

      All rights reserved

      Projekt okładki: Tomasz Maroński

      Redakcja: Rafał Dębski

      Korekta: Agnieszka Pawlikowska

      Skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń

      Opracowanie wersji elektronicznej:

      Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

      Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

      Wydawca:

      Drageus Publishing House Sp. z o.o.

      ul. Kopernika 5/L6

      00-367 Warszawa

      e-mail: [email protected] www.drageus.com

      ISBN EPUB: 978-83-65661-82-1

      ISBN MOBI: 978-83-65661-83-8

      Rozdział 1

      Nazywam się Cody Riggs i jestem synem żywej legendy – a to na co dzień nie jest zbyt sympatyczne.

      Mój ojciec swego czasu narobił sobie mnóstwo wrogów. Przez długie lata wojen z makrosami dowodził ziemskimi armiami i flotami, które prowadził do niezliczonych bitew. Siły Gwiezdne walczyły z mechanicznymi najeźdźcami w kosmosie, w powietrzu, na lądzie, nawet pod wodą. Zginęły miliardy ludzi, a ogromne połacie naszej planety zostały zupełnie zniszczone i wyjałowione. Później przez krótki czas mój ojciec rządził całą Ziemią jako imperator. Większość ludzi pozytywnie oceniała rolę, jaką odegrał w tych dniach, ale nie wszyscy. Jeśli wierzyć tym, których zaślepił żal po utracie bliskich, moja rodzina wypełzła prosto z czeluści piekieł.

      Kiedy dorastałem, nieszczęśni dorośli, którym przypadła opieka nade mną, często mówili, że mam „problem z nastawieniem”. Twierdzili, że nie słucham autorytetów. Nazywali mnie zbuntowanym i upartym. Ale ja widziałem to inaczej. Ciekawość miałem we krwi i wolałem robić rzeczy po swojemu. Indywidualność jest nagrodą sama w sobie.

      Myślę, że skupiali się na mnie z powodu nazwiska. Cokolwiek robiłem, przyglądano mi się uważniej niż normalnemu dzieciakowi. Tak jak mówiłem, życie w cieniu ojca to nic fajnego.

      Jeśli miałbym wymienić jedną rzecz, która podobała mi się w byciu synem Kyle’a Riggsa, byłaby to okazja spotykania ciekawych osób. Pewnie najbardziej interesującą był osobliwy robot imieniem Marvin, ekscentryczna metalowa istota, którą tato zbudował dawno temu. Nie, to nie tak. Marvin praktycznie sam siebie zmontował, prawie od zera.

      Gdy spotkałem go po raz pierwszy, miałem mniej więcej osiem lat. Pierwszą rzeczą, jaką Marvin zrobił, było zwrócenie uwagi na to, że wyglądam jak genetyczne połączenie moich rodziców. Miałem chude ręce, jasnobrązową skórę, duże oczy i ciemne, krótko ścięte włosy.

      Marvin planował zatrzymać się u nas na kilka dni we wrześniu i choć chciał mieszkać w naszym domu – zaproponowałem nawet, że będę dzielił z nim pokój – Jasmine, moja mama, nie pozwoliła na to. Stanowczym gestem wskazała na stodołę, a Marvin odpełzł tam na swoich wijących się mackach.

      Marvin już taki był. Wysłanie do stodoły odebrał jako obrazę. Nie lubił nawet, gdy nazywało się go robotem. Wolał, gdy uważano go za prawdziwą osobę – oczywiście sztucznie stworzoną, ale jednak osobę, będącą w dodatku obywatelem Federacji.

      Jak dla mnie, w niczym nie przypominał normalnego człowieka – co było plusem, bo inaczej by mnie nudził. Był niesamowicie inteligentną i dziwną elektromechaniczną istotą. Fascynował mnie. Podczas większości bitew, jakie toczyła Ziemia, stał po stronie ludzkości i w wielu przypadkach przyczynił się do naszego zwycięstwa. Istniało wiele dowodów na to, że więcej niż raz ocalił nas wszystkich. Ale bywało też tak, że o mały włos nie doprowadził do wyginięcia gatunku. Jak mówiłem, ciekawy gość.

      Pierwsza i ostatnia wizyta Marvina na farmie rodziców trwała jakieś dwa tygodnie. Większość tego czasu spędził w stodole, gdzie kazali mu mieszkać, ale od czasu do czasu opuszczał ją i kręcił się wokół posesji.

      Pewnego rześkiego, jesiennego poranka, gdy szedłem na przystanek autobusu szkolnego, zauważyłem Marvina, który wybrał się akurat na jeden ze swoich pozornie bezcelowych spacerów. Nagle w pośpiechu zawrócił w kierunku stodoły i zniknął w środku. Ja tymczasem, nic sobie z tego nie robiąc, dalej szedłem do autobusu.

      Minęło wiele lat, a ja wciąż mam przed oczami to, co stało się później…

      Autobus stał i czekał, aż do niego wsiądę. Unosił się jakieś dwadzieścia centymetrów nad ziemią. Był trzydzieści metrów ode mnie, a pod nim migotała niebieskawa poświata pola siłowego. Pracujące repulsory wzbijały kurz, który kłębił się i wirował. To zabawne, jak niektóre obrazy zostają w naszej pamięci po latach.

      Otwarte drzwi autobusu były blisko – ale niedostatecznie.

      Usłyszałem pierwszą, ogłuszającą eksplozję. Ułamek sekundy później moje plecy obmyła fala gorąca. Uczucie było takie, jakbym stał za blisko buchającego żarem paleniska.

      Spojrzałem za siebie – nie mogłem się powstrzymać. W niebo wystrzelił słup pomarańczowego ognia. Po stodole nie został nawet ślad, a w jej miejscu rozpętało się piekło. Najbardziej zapadły mi w pamięć płonące kury. Biegały w panice po podwórku, podobne do kulek bawełny, które ktoś nasączył benzyną i podpalił – żywe kule ognia z nóżkami.

      Puściłem się biegiem w kierunku drogi. Za moimi plecami wzbijały się w niebo jaskrawe płomienie. A potem druga eksplozja – jeszcze silniejsza – zwaliła mnie z nóg. Gdy otworzyłem oczy po sekundzie albo dwóch, nie miałem już brwi i rzęs. Przemknęło mi przez myśl, że tak właśnie czuje się człowiek, na którego zionął smok.

      Próbowałem wstać i pobiec do drogi, ale autobus już ruszył, żeby ocalić resztę dzieci. Padłem więc znów na ziemię i poczołgałem się w stronę drogi. Tato mnie tego nauczył. „Synu, kiedy wszystko się spieprzy – powtarzał – kładź się i pełznij na brzuchu”.

      Gdy obejrzałem się na szalejące płomienie, które pochłonęły naszą stodołę, zauważyłem Marvina. Wyczołgał się z ognia. Macki mu dymiły. Widziałem, że żyje, choć jest uszkodzony.

      Z determinacją brnąłem w stronę drogi. Wzdłuż chodnika biegł rów, w którym mogłem się schronić na wypadek, gdyby sprawy miały potoczyć się jeszcze gorzej.

      Nim do niego dotarłem, coś mnie chwyciło i uniosło. Syknąłem i zacząłem się szarpać, bo myślałem, że to Marvin, i spodziewałem się, że przypali mnie jak żegadłem swoimi rozpalonymi mackami. Okazało się jednak, że to mama. Nie wyglądała na zadowoloną. Zadziwiająco szybko zaniosła mnie do domu i dopiero wtedy odstawiła na ziemię.

      – Nic mi nie jest – powtarzałem, ale ona zdawała się mnie nie słyszeć.

      – Ten cholerny robot – powiedziała w przerwie między wiązankami brzydkich słów. – Trzeba go było zezłomować lata temu.

      Nigdy nie dowiedziałem się, co dokładnie poszło nie tak w naszej stodole. Rodzice też tego chyba nie rozgryźli. Ale z pewnością byli wkurzeni.

      Brutalnie wyrzucili Marvina z posesji. Znalazłem mackę, którą oderwał mu tato. Moi rodzice nie byli zwykłymi ludźmi. W przeszłości


Скачать книгу