Old Surehand t.1. Karol May

Old Surehand t.1 - Karol May


Скачать книгу
pierwszą przygodę. Opowiem wam o tym, chociaż na pewno uśmiejecie się ze mnie porządnie.

      Parker wyprostował się, zrobił wielce obiecującą minę i zaczął opowiadać:

      – Old Wabble nazywa się właściwie Fred Cutter, lecz z powodu chwiejnego kroku i wiszącego na chudym ciele ubrania przezwano go Old Wabble’em. Był dawniej w Teksasie kowbojem i tak przywykł do tamtejszego stroju, że później, na północy, nikt nie zdołał go namówić do zmiany ubrania.

      Miał bardzo charakterystyczną twarz, pomarszczoną, zawsze gładko wygoloną, z grubymi jak u Murzyna wargami, długim, spiczastym nosem i szarymi oczyma, którym nic ujść nie mogło, chociaż powieki były zawsze na pół przymknięte. Czy twarz ta była spokojna, czy też ożywiało ją jakieś uczucie, miała zawsze wyraz niezachwianej wyższości. Było to zupełnie uzasadnione, gdyż Old Wabble słynął nie tylko jako mistrz w konnej jeździe, strzelaniu i rzucaniu lassem, lecz nie brak mu było także żadnej z cech prawdziwego westmana. „It’s clear – to jasne”, zwykł był mawiać. Nawet najtrudniejsze rzeczy były dla niego zupełnie proste i zrozumiałe.

      Ja byłem wtedy w Princeton czymś w rodzaju pisarza na budowach i zarobiłem wreszcie tyle, że mogłem się wybrać do Idaho na poszukiwanie złota.

      Byłem greenhornem [Greenhorn (ang.) – żółtodziób, człowiek niedoświadczony.], zupełnym nowicjuszem i aby nie dzielić się z większą liczbą wspólników zdobytymi skarbami, wziąłem ze sobą jednego tylko towarzysza, Bena Needlera, który tak samo znał Dziki Zachód jak ja.

      Gdy w Eagle Rock wysiedliśmy z wozu, byliśmy wystrojeni jak eleganci, a obładowani jak juczne osły różnymi pięknymi przedmiotami, które niestety nie nadawały się do użytku. Kiedy zaś po tygodniu przybyliśmy nad Payette River, wyglądaliśmy jak prawdziwe włóczęgi; umieraliśmy z głodu i porzuciliśmy po drodze niepotrzebne rzeczy, to znaczy wszystko z wyjątkiem broni i amunicji. Przyznam się wam jednak otwarcie, że za kawał chleba z masłem byłbym oddał całe swoje uzbrojenie, a Ben Needler myślał pewnie tak samo.

      Siedzieliśmy na skraju lasu, trzymaliśmy otarte do krwi stopy w wodzie i rozmawialiśmy o różnych delikatesach, o których nie myślelibyśmy nawet w innych warunkach, a więc o sarniej łopatce, o polędwicy z bizona, o łapach niedźwiedzich, o pieczeni z łosia. W tej okolicy widywano jakoby bizony i łosie.

      – Do licha! Gdyby teraz to bydlę podeszło blisko, wpakowałbym mu z rozkoszą dwie kule pomiędzy rogi… – mówił Ben, mlaskając językiem.

      – A potem byłoby po was! – zabrzmiał tuż za nami jakiś roześmiany głos. – Łoś zrobiłby z was marmoladę. Temu zwierzęciu nie strzela się między rogi. Wylali was chyba z jakiejś szkoły w Nowym Jorku?

      Zerwaliśmy się i spojrzeliśmy za siebie. Z zarośli wyszedł Old Wabble, który podsłuchiwał naszą rozmowę, i stał przed nami taki, jakim go opisałem poprzednio. Jego twarz nie wyrażała nadmiernego szacunku. Mierzył nas pobłażliwym spojrzeniem na pół przymkniętych oczu. Pominę rozmowę, która potem nastąpiła. Przeegzaminował nas jak surowy nauczyciel i polecił pójść za sobą.

      Mniej więcej o milę od rzeki stała na prerii otoczonej dookoła lasem chata zbudowana z grubych bali. Było to, jak mówił stary westman, jego ranczo. Za chatą znajdowało się kilka bud bez drzwi, przeznaczonych w razie niepogody dla koni, mułów i bydła, które teraz pasły się na nieogrodzonym polu. Już wtedy bowiem Old Wabble przedzierzgnął się z kowboja w samodzielnego hodowcę. Służba jego składała się z białego dozorcy Willa Littona i z kilku Indian z plemienia Wężów. Gdyśmy przybyli, ludzie ci pakowali na lekki wóz namiot i inne przedmioty.

      – To jest coś dla was – rzekł stary westman. – Chcecie polować na łosie, a ja właśnie robię przygotowania do wyprawy myśliwskiej. Pójdziecie ze mną i zobaczę, co potraficie. Jeśli się okażecie zdatni do czegoś, to możecie zostać u mnie. Ale na razie wejdźcie do domu, gdyż głodny strzelec robi tylko dziury w niebie.

      Bardzo nam to było na rękę. Zjedliśmy i zaspokoiliśmy pragnienie, po czym ruszyliśmy w drogę, ponieważ Old Wabble’owi ani się śniło odwlekać wyprawy z naszego powodu. Dostaliśmy od niego konie i pojechaliśmy najpierw nad rzekę. Znaleźliśmy bród, przez który należało przejść. Pochód prowadził stary westman; na jego prośbę jechałem obok niego. Za nim szedł luzem prowadzony za uzdę muł. Przeprawiwszy się przez rzekę, zobaczyliśmy resztę orszaku sunącą za nami: Ben Needler jechał na gniadym koniu, Will Litton na siwym, a za nimi toczył się wóz zaprzężony w cztery konie. Powoził nimi jeden z Indian, zwany Pak-muh, czyli Krwawa Ręka. W swoim europejskim ubraniu nie wyglądał co prawda wcale tak krwawo. Jego współplemieńcy, na których stary myśliwy mógł się zdać we wszystkim, pozostali na ranczu.

      Przebywszy bród, jechaliśmy przez pewien czas rzadkim lasem. Następnie otwarła się przed nami zielona, bezdrzewna dolina wychodząca na trawiastą sawannę [Sawanna – zbiorowisko roślinne złożone głównie z wysokich traw i rzadko rozrzuconych drzew i krzewów.]. Gdy po kilku godzinach dostaliśmy się na drugi jej koniec, gdzie teren zaczął się wznosić, rozłożyliśmy się obozem. Zdjęto z wozu pakunki, rozbito namiot, przywiązano konie i rozniecono ognisko. Tu mieliśmy się zatrzymać, aby zapolować na widłorogie antylopy albo na bizony, jeśli się na nie natkniemy. Po upływie paru dni my, biali, zamierzaliśmy się udać na wyżej położone bagnisko, gdzie, jak twierdził Old Wabble, było mnóstwo łosi, w obozowisku zaś miał pozostać Krwawa Ręka.

      Niestety, ani tego dnia, ani następnego nie pokazało się żadne zwierzę nadające się do ustrzelenia, co starego niezmiernie złościło. Mnie jednak było to na rękę, gdyż spodziewałem się ostrego osądu moich myśliwskich umiejętności. Umiałem na trzydzieści kroków trafić w wieżę kościelną, ale byłem zupełnie pewien, że zrobiłbym tylko wielką dziurę w niebie, gdybym musiał ustrzelić na sześćdziesiąt kroków szybkonogą antylopę.

      Old Wabble wpadł tymczasem na niefortunny pomysł wypróbowania naszych zdolności i zażądał, abyśmy strzelali do sępów, które siedziały o jakieś siedemdziesiąt kroków od nas na szkielecie bizona. Ja miałem pierwszy popisać się swoimi umiejętnościami. Sępy musiały być ze mnie zupełnie zadowolone, gdyż stało się tak, jak przewidywałem. Wypaliłem czterokrotnie i nie trafiłem ani razu. Żadnemu ze ścierwożerców nie przyszło nawet na myśl uciekać po strzałach. Ptaki te wiedzą doskonale, że nikomu rozsądnemu nie przyjdzie do głowy, aby je prześladować. Strzał znęca je, zamiast odstraszyć, ponieważ z ubitej zwierzyny zawsze zostają dla nich przynajmniej wnętrzności. Ben chybił dwa razy i dopiero trzecia kula trafiła jednego sępa, a resztę spłoszyła.

      – Niezrównane! – śmiał się Old Wabble, potrząsając długimi, niezdarnymi rękami. – Moi panowie, to jasne, że jesteście jakby stworzeni dla Dzikiego Zachodu. Jestem o was zupełnie spokojny! Już teraz osiągnęliście szczyt doskonałości. Wyżej zajść nie możecie.

      Ben przyjął ze spokojem ten wyrok, ja jednak wybuchnąłem gniewem, co oczywiście miało tylko ten skutek, że mi Old Wabble powiedział:

      – Zamilczcie lepiej! Wasz kolega trafił przynajmniej za trzecim razem, można się więc po nim czegoś spodziewać, wy zaś jesteście dla Zachodu człowiekiem straconym. Nie mogę was zatrudnić i dam wam tylko dobrą radę, żebyście się czym prędzej z tych stron wynieśli.

      Nazajutrz rano wyruszyliśmy na bagna w górach nad Salmon River. Żywność, naczynia, koce i inne rzeczy wpakowano na muła, a wóz, którego nie można było użyć na górskich bezdrożach, został w obozie. Nasza droga była bardzo niebezpieczna, szczególnie tam, gdzie Snakes Canyon tworzy kąt ostry i gdzie trzeba zjeżdżać stromą ścianą w głąb, aby się dostać po drugiej stronie na ścieżkę Wihinasht. Na prawo niebotyczna skała, na lewo czarna otchłań,


Скачать книгу