Old Surehand t.1. Karol May
łopatkę. Doszliśmy do wniosku, że zabiłem łanię. Przywiązaliśmy ją do juków na mule i ruszyliśmy dalej. Dolinę, otoczoną z obu stron niebotycznymi ścianami, zamykało dość strome wzgórze, coś w rodzaju przełęczy, za którą musiała być druga dolina. Ponieważ nasz muł dobrze się wspinał na skały, postanowiliśmy pójść prosto.
Dostaliśmy się z pewnym wysiłkiem na górę i przekonaliśmy się, że nie popełniliśmy omyłki, gdyż przed nami teren znowu opadał w dół. Dochodził stamtąd zgiełk ludzkich głosów. Chcąc się dowiedzieć, co tam się dzieje, poszukaliśmy miejsca, z którego można by spojrzeć w dół. Po obu stronach przełęczy znajdowały się wysokie, ale dosyć dostępne wzniesienia. Wdrapaliśmy się na jedno z nich, po lewej stronie. Needler wychylił się, ponieważ jednak miał bardzo jasne ubranie i z łatwością mógł to ktoś zauważyć, odsunąłem go i sam spojrzałem w dół.
Nie mogłem dojrzeć, co się dzieje tuż pod nami, ponieważ nie stałem dostatecznie wysoko, ale nieco dalej ujrzałem siedmiu indiańskich jeźdźców, którzy pędzili tyralierą, krzycząc na całe gardło. Wrzaski te zbliżały się i wzmagały tak, że stojący na dole muł zaczął niespokojnie strzyc uszami i machać ogonem. Musiałem posłać Bena na dół, żeby go uspokoił.
Nagle, rzuciwszy okiem na przeciwległe wzniesienie, oddalone mniej więcej o pięćset kroków, ujrzałem ze zdumieniem siedzącego tam Indianina. Był to To-ok-uh, Szybka Strzała, który skinął na mnie i położył prawą rękę na ustach, co u Indian jest znakiem nakazującym milczenie. Skąd się tu wziął i dlaczego miałem milczeć? Hałas stale się wzmagał. Nagle usłyszałem pod sobą łoskot spadających kamieni i spojrzałem w dół. O Boże! Cóż to za potwór z głośnym, gniewnym parskaniem wspina się na przełęcz? Do kłębu miał ze dwa metry wysokości, krótkie, niezgrabne cielsko, długie nogi, zwisającą górną wargę i zjeżoną brodę. Wdrapał się z iskrzącymi ślepiami na brzeg przełęczy i ujrzawszy tuż przed sobą muła i Bena Needlera, odrzucił szkaradny łeb z potężnymi, szerokimi łopatami rogów i ruszył przed siebie.
Needler, ujrzawszy potwora, który wyrósł jak spod ziemi, wrzasnął ze strachu, odrzucił strzelbę i pobiegł, a raczej stoczył się na łeb, na szyję w dolinę, z której przyszliśmy przed chwilą. Muł okazał się odważniejszy od swego pana: dał susa i zjechał – szczęściem na wszystkich czterech nogach – z przełęczy.
Nie miałem czasu sprawdzić, czy obydwaj szczęśliwie wylądowali na dole, bo zwierz zwrócił się w moją stronę, nie widząc, że ma już wolną drogę przed sobą. Pędził w górę, potężnymi susami, wprost na mnie. Przeraziłem się nie mniej niż Needler. Strzelba wypadła mi z ręki i zacząłem uciekać. Skakałem z kamienia na kamień po skalistym zboczu, a potwór za mną. Naraz rozwarła się przede mną szczelina w skalnej ścianie, więc wsunąłem się w nią dosłownie w ostatniej chwili, gdyż zwierz włożył do środka głowę, na ile mu tylko rogi pozwalały. Parskał jak diabeł i czułem na twarzy jego gorący oddech. Ale strach ściganego zwierzęcia był większy od jego gniewu – po chwili cofnął się i pobiegł dalej. Przy tym odwrócił się lewym bokiem do wodza siedzącego naprzeciw, czekającego z zimną krwią na odpowiedni moment do strzału. Indianin złożył się i wypalił. Zwierz runął na ziemię.
To-ok-uh wyskoczył ze swej kryjówki, a ja ostrożnie wysunąłem głowę. Wódz obejrzał olbrzymie zwierzę i zawołał do mnie ze śmiechem:
– Niech mój brat tu przyjdzie! Ten peere [Peere – łoś w języku Szoszonów (przyp. autora).] padł od jego kuli, więc jest jego własnością.
– Od mojej kuli? – zapytałem zdumiony, wyłażąc z dziury.
– Tak – rzekł Indianin z chytrym uśmieszkiem, skinąwszy głową. – Jesteś At-pui, Dobre Serce. Za to, że nas chciałeś ocalić, staniesz się teraz sławny wśród swoich. Wojownicy Panasztów oddali wampum i przybyli przed wami do doliny łosi, gdzie ukryli swoją broń. Nie mogliście tam znaleźć innej zwierzyny oprócz dziecka łosia, które widzę na grzbiecie muła. Powiedziałeś mi otwarcie, że nie umiesz trafić do celu, ale teraz nie mów o tym nikomu. Chcę, aby towarzysze szanowali cię tak, jak ja cię miłuję. Niech będzie tak, jak gdybyś ty zabił tego łosia. Ciesz się sławą, dopóki rzeczywiście nie nauczysz się strzelać. Twój brat nie widział mnie i teraz nie zobaczy, gdyż zaraz odejdę. Ale oczy moje chcą jeszcze kiedyś ujrzeć ciebie. Howgh!
Uścisnął mi rękę; pobiegł w dół i zniknął po drugiej stronie przełęczy.
Oto była wdzięczność tak zwanego dzikiego człowieka! Odstąpił mi własną sławę myśliwską. Czy miałem ten dar odtrącić? Nie, byłem na to za słaby, za młody i zbyt mocno bolały mnie drwiny Old Wabble’a. Kłamałem wprawdzie, przypisując sobie cudze zasługi, lecz tak bardzo pragnąłem, aby stary westman pozazdrościł mnie, greenhornowi!
Zszedłem w dolinę, gdzie spotkaliśmy rzekomego osła. Daleko, bardzo daleko stał obok muła Ben Needler, któremu na szczęście nic się nie stało.
Skinąłem na towarzysza i zaprowadziłem go do powalonego łosia. Wcześniej podniosłem, oczywiście, strzelbę, a że Ben nie widział Indianina, był przekonany, że to ja zabiłem olbrzymiego zwierza. Można sobie wyobrazić zdumienie i zazdrość mego kolegi.
Żal mi się go zrobiło. Na pociechę, a także, jak otwarcie przyznaję, dla ulżenia własnemu sumieniu, zaproponowałem mu, aby powiedział Old Wabble’owi, iż to on zabił „dziecko łosia”. Układ ten ucieszył go tak, że mnie uściskał.
Musiałem zostać przy moim łupie, aby strzec go przed drapieżnymi zwierzętami, a Needler ruszył z mułem na mokradła po Old Wabble’a i Littona. Dopiero po południu sprowadził obu myśliwych, którzy nie widzieli na bagnach nawet końca ogona łosia. Stary stał oniemiały nad moim łupem, a wreszcie przyznał, że rzadko się widuje tak wielkie okazy. Zazdrość przebijała spod jego pozornej obojętności. Zmierzył mnie groźnym spojrzeniem przymrużonych oczu i powiedział:
– Well, rozumiem wszystko, sir. Gdy wtedy cztery razy spudłowaliście, żartowaliście sobie po prostu. To jasne! Lecz mam nadzieję, że nie zdarzy się to już nigdy, jeśli mamy być nadal przyjaciółmi.
Jesteśmy nadal przyjaciółmi i niejeden celny strzał padł w czasie naszych wspólnych polowań. Zdawało się, że dar wodza zapewnił mi od razu dobry wzrok i pewną rękę. Z Szybką Strzałą spotykałem się później bardzo często, a jego ludzie nazywają mnie do dziś At-pui. Wiernie strzegł naszej wspólnej tajemnicy i dziś dopiero po raz pierwszy ją zdradzam. Tak, panowie, przyznaję się wam z całą pokorą, na jaką stać myśliwego, że mój pierwszy łoś nie był moim pierwszym łosiem. Ale też nie był ostatnim. Howgh!
Podczas opowiadania Parkera zapadła noc, a ponieważ ze względu na Komanczów nie można było rozniecać ognisk, położyliśmy się spać. Nazajutrz rano, kiedy mieliśmy już wyruszyć, okazało się, że obawy Parkera były uzasadnione: komendant chciał koniecznie zatrzymać jednego z myśliwych jako zwiadowcę. Spotkał się jednak ze zdecydowanym oporem i uznał w końcu, że lepiej się wyrzec tego zamiaru. Zatrzymany siłą zwiadowca przyniósłby mu więcej szkody niż pożytku. Wobec tego pozwoliłem sobie na żart i ofiarowałem mu swoje usługi. Odmówił mi, machnąwszy pogardliwie ręką.
– Jedźcie z Bogiem, Mr Charley! – powiedział. – Człowiek, który zajmuje się poszukiwaniem spróchniałych gnatów, nie potrafi robić tego, czego wymagam od zwiadowcy. Grzebcie sobie dalej w starych grobach; nie mam ochoty obarczać się wami.
Dowiedział się zatem widocznie, co mnie rzekomo przygnało na Zachód. Well, to rozstanie było mi bardzo na rękę. Aby mnie przypadkiem nie poznano, wisiałem na koniu tak nieporadnie, jak tylko mogłem, i przez cały ten dzień zachowywałem się tak, aby towarzysze nie zmienili o mnie