Przekleństwo nieśmiertelności. Marek Dobies
szpitala pamiętała jeszcze czasy jego powstania w 1911 roku. Gruntowny remont fragmentu budynku i jego wyposażenie sfinansowała niemiecka firma farmaceutyczna, dla której ta zasłużona dla mieszkańców Poznania placówka podjęła się prowadzenia badań. Jednak dyrekcji kliniki z pewnością do głowy by nie przyszło, że jedno ze szpitalnych pomieszczeń może stać się więzieniem dla niewinnego uczestnika medycznych testów.
Z kubkiem kawy w ręce Fitowski zaczął zwiedzać mieszkanie Marty. Zamierzał wydedukować, kim ona jest, a w zasadzie, jakie mogą być jej intencje w stosunku do jego osoby; przekonać się, czy jest godna zaufania. Salon urządzony był w nowoczesnym, minimalistycznym stylu. Najwięcej przestrzeni zajmowały biała, skórzana sofa, dwa fotele i szklana ława na aluminiowych nogach. Wielkie, szare, lśniące jak szkło kafle na podłodze częściowo przykrywał kremowy dywan, pod ścianą ozdobioną dużych rozmiarów abstrakcyjnym malowidłem w żywych kolorach stał rząd mebli wyposażonych w liczne szuflady i szafki. Na poczesnym miejscu, w drewnianej ramce, fotografia może siedmioletniej dziewczynki o radosnych, ciemnych oczach z kobietą i mężczyzną, pewnie rodzicami. Obok druga, ze zdjęciem dystyngowanego, siwowłosego pana z krótko przyciętą bródką, do którego tuli się ta sama dziewczynka kilkanaście lat później. Fotografia musiała być dosyć świeża, bo Marta wygląda na niej niemal tak samo jak obecnie.
Fitowski bez pośpiechu przejrzał szuflady, w których panował niezwykły porządek – zresztą jak w całym mieszkaniu – świadczący o tym, że właścicielka jest osobą dobrze zorganizowaną, poukładaną, wykazującą się dużym poczuciem estetyki; perfekcjonistką w każdym calu. Ich zawartość ograniczała się do rodzinnych pamiątek, dyplomów, dokumentów i drobnych przedmiotów jak okulary przeciwsłoneczne, aparat fotograficzny, magazyny dla kobiet; pamiątek z licznych, jak się można było zorientować, podróży. Dokumenty stwierdzały, że kobieta ma podwójne obywatelstwo, ukończyła w Polsce szkołę podstawową, lecz dalszą edukację odbyła w Niemczech, gdzie też zrobiła specjalizację z hematologii i otworzyła przewód doktorski. Jej korespondencję, przynajmniej tę prowadzoną w sposób tradycyjny, stanowiła pokaźna sterta listów pisanych męską ręką w języku niemieckim. Łatwo zorientował się, że ich autorem jest dziadek Marty, niejaki Wilhelm Fliegel, prawdopodobnie ów starszy pan z fotografii.
Apartament składał się z przestronnego salonu z ogromnym oknem przesłoniętym tylko prostą, tiulową firaną, aneksu kuchennego, sypialni i gabinetu, w którym oprócz komputera i pokaźnej biblioteczki zawierającej głównie książki naukowe i specjalistyczne czasopisma z interesujących panią hematolog dziedzin, nie było nic osobistego. Mieszkanie sprawiało wrażenie miejsca cokolwiek chłodnego, jakby zajmująca je kobieta nie potrzebowała ciepła, rezygnując z atmosfery domowej przytulności na rzecz wygody i funkcjonalności. Trudno też było z niego wyczytać, jakie ma zainteresowania, w czym gustuje, jak najchętniej spędza wolne chwile.
Wszystko to nie bardzo mu się podobało.
Marta zjawiła się przed południem. Do domu dotarła autobusem, otworzyła drzwi zapasowymi kluczami. Powitała go bladym uśmiechem, nie kryjąc zmęczenia.
– Całą noc byłam na nogach i jestem po prostu skonana – westchnęła.
Jej nos nie wyglądał najlepiej. Opuchlizna zaokrągliła go, przez co nie pasował do jej drobnej twarzy.
– Przepraszam za te drzwi… za uderzenie – bąknął, pomagając jej zdjąć zielony, wiosenny płaszczyk, jakby to on był gospodarzem w tym domu.
– Cóż, nie obyło się bez ofiar – uśmiechnęła się prawie wesoło.
– Czy wszystko poszło po pani myśli? – W szpitalu, gdy już byli w zmowie, mówił do niej na ty, ale poza nim wydało mu się to jakieś niestosowne.
– Może mów mi Marta – zachęciła.
– Dobrze, Marto. Tak rzeczywiście będzie prościej. – Podał jej dłoń i uścisnął, jakby dopiero teraz oficjalnie się sobie przedstawili.
– W sumie wszystko odbyło się zgodnie z planem, ale dzień miałam okropny. Najpierw przesłuchiwała nas straż, potem policja… Ale opowiem ci wszystko na spokojnie, gdy trochę odpocznę.
– W takim razie zrobię ci kawy… Jak widzisz rozgościłem się już u ciebie… I dzięki za ubranie. Masz naprawdę dobry gust.
Znikła w łazience, by po kwadransie pojawić się w zawoju z ręcznika na mokrych włosach i białej podomce. Z westchnieniem siadła na sofie i sięgnęła po filiżankę, którą przyniósł dla niej na tacy. Usadowił się w fotelu naprzeciwko. Patrzył jak popija gorący napar.
– Może chcesz się położyć?
– Nie. Zdążę jeszcze wypocząć. Dostałam pięć dni zwolnienia lekarskiego.
– Przepraszam, że tak cię potraktowałem, ale…
– Przecież sama cię o to prosiłam – przerwała mu z uśmiechem. – To było częścią mojego planu. A parę dni wolnego przyda mi się, żebym… – Łyknęła kawy i odstawiła filiżankę na szklany blat. – …żebym mogła zająć się tobą.
– Mną nie musisz się kłopotać. Radzę sobie całkiem nieźle od półtora wieku. Co najwyżej możesz wyjąć mi tę igłę. – Podciągnął rękaw marynarki, rozpiął mankiet koszuli i podwinął go, odsłaniając posiniaczone przedramię z wenflonem przyklejonym plastrem poniżej zgięcia łokcia.
Wstała, przyniosła z łazienki buteleczkę perfum i różowe waciki, a potem sprawnie usunęła wenflon, przemyła miejsce po nim, roztaczając wokół intensywny, słodki zapach, i przyłożyła kłębuszek waty.
– Przytrzymaj przez chwilę – poleciła.
Wyrzuciła wenflon do kosza na śmieci i wróciła na swoje miejsce na sofie. Podkurczyła nogi, wzięła filiżankę.
– Chciałbym już wrócić do siebie i do swojego dawnego życia – powiedział, obserwując jej reakcję.
– Chyba rozumiesz, że teraz nie będzie to możliwe. – Odstawiła kawę, stukając filiżanką zbyt głośno o spodeczek. Jej nagła nerwowość nie uszła jego uwagi.
Stanęła z zaplecionymi na piersiach rękami, spoglądając na niego z góry. Czuł, że przyjęła tę pozycję świadomie, tworząc między nimi dystans i ustanawiając hierarchię.
– To ja zaplanowałam wszystko – przypomniała – wzięłam za ciebie odpowiedzialność, ba! narażam swoją karierę… Nawet łamię prawo, żeby cię ratować i nie pozwolę, żebyś wszystko zniweczył. – Użyła od razu kilku argumentów, którym nie mógł zaprzeczyć. Stłumiła jego ewentualny protest w zarodku.
– Więc co zamierzasz? – Wstał również i spojrzał chłodno w jej błękitne oczy. Była od niego o głowę niższa, a jej wiek oszacował na trzydzieści dwa, góra trzydzieści pięć lat. Zadbana, dość pewna siebie stara panna – ocenił szybko. – Jakie masz plany w stosunku do mojej osoby?
– Szuka cię policja, ścigają ludzie z firmy, jesteś zbiegiem, więc nie możesz tak po prostu wyjść na ulicę, czy wrócić do swojego mieszkania.
– Może powinienem jednak zaryzykować? Udać się na policję i wszystko wyjaśnić. W końcu byłem więziony. To, co zrobiła ta twoja firma, to było porwanie, bez dwóch zdań!
– Tylko wydaje ci się, że wszystko jest takie proste – odparowała. Starała się mówić spokojnie, lecz mężczyzna czuł, że za jej słowami coś się kryje. Nie wierzył, że to, co dla niego uczyniła, zrobiła z dobrego serca, że postąpiła tak z jakichś wyższych, moralnych pobudek. Za jego ucieczką z kliniki krył się jakiś interes. Tego był pewien niemal od chwili, gdy zaoferowała mu swoją pomoc. Nie chciał już teraz wprost pytać o stawkę, wiedział, że wcześniej czy później Marta sama odkryje karty. – Klinika posiada twoją zgodę na udział