Przekleństwo nieśmiertelności. Marek Dobies

Przekleństwo nieśmiertelności - Marek Dobies


Скачать книгу
muzealnym eksponatem – podpowiedział. – Albo skamieliną.

      – No, nie przesadzaj! – Zaczęli się śmiać z serdecznością starych znajomych.

      – Jak długo pracujesz dla tej firmy farmaceutycznej? – Jakub zmienił temat rozmowy.

      – Dla Wirksam Medizin?… Ponad dwa lata.

      – Te wszystkie leki… Robią je dla ludzi czy dla pieniędzy?

      – Co za pytanie?!… Cóż, większość z nich zwykle pomaga – zaśmiała się lekko. – A przy okazji jest z tego i niezły zysk.

      – Większość z nich też szkodzi, ale dopóki nie ma mniej szkodliwego leku, stosuje się ten, który jest. Czy nie tak?

      – Jeśli jakiś specyfik daje pacjentowi choćby pięć procent szansy na wyzdrowienie, to chyba warto go podać?

      – Dla firmy farmaceutycznej najlepszy pacjent to taki, któremu lek przynosi ulgę, lecz nie prowadzi do całkowitego wyleczenia – postawił śmiałą tezę.

      – Nie jestem i nie chcę być adwokatem producentów leków. Po prostu pracuję dla nich, bo za to mi płacą i dają możliwość zawodowego rozwoju.

      – Ale wierzysz w dobre intencje koncernów farmaceutycznych?

      Marta sięgnęła po kieliszek i przełknęła łyk wina, nim odparła: – Myślę, że to biznes jak każdy inny. Wszyscy chcą zarobić i robią to w mniej lub bardziej uczciwy sposób. Masz pewnie na myśli jedną z teorii spiskowych, jakoby koncerny farmaceutyczne zmówiły się i choć już dawno mogłyby stworzyć skuteczny lek, na przykład na raka, nie robią tego, bo nie ma sensu zarzynać kury znoszącej złote jaja?

      – A nie jest tak?! Dlaczego dzisiaj coraz rzadziej mówi się o uleczalności raka, a za sukces uznaje się jakieś tam „pięcioletnie przeżycie”?

      – Bo jest ono wskaźnikiem efektywności leczenia…? – odpowiedziała pytaniem, nieco zniecierpliwionym głosem. – Ale wracając do koncernów farmaceutycznych… Dla nich liczy się nie tylko sam pacjent, ale i konkurencja. Na rynku leków nie ma monopolisty. Gdyby jedna z firm opracowała skuteczny środek na raka, sądzę, że nikt nie powstrzymałby jej przed jego dystrybucją. Zarobiłaby na tym krocie. I faktycznie musiałaby istnieć jakaś tajna zmowa producentów leków, żeby opóźniać badania nad takim środkiem. I to na poziomie międzynarodowym… Nie jestem w stanie w to uwierzyć.

      – Dobrze… – westchnął Fitowski, wciąż pełen wątpliwości. – Powiadają in vino veritas, to może, póki jeszcze wino jest w butelce, zdradzisz mi kolejny sekret waszej firmy: Co to jest „Projekt Struldbrugg”?

      – „Projekt Struldbrugg”…? – powtórzyła po nim, odstawiła kieliszek na ławę i wstała. – Tak. To jest prawdziwy sekret. Tyle że ty jesteś jego częścią, więc w zasadzie mogę cię w tej kwestii trochę oświecić… Po niedospanej nocy wino szumi mi już w głowie… – syknęła, ściskając dłońmi skronie. – Chodź, coś ci pokażę.

      Wyszli do gabinetu, gdzie Marta uruchomiła stacjonarny komputer, usiadła w fotelu przed monitorem, a on pochylił się nad nią, spoglądając na ekran.

      – Niektóre informacje na ten temat można wyłowić z Internetu, ale ja mam pewniejsze i lepsze źródło. – Otworzyła chroniony hasłem folder. Oczom Jakuba ukazały się fotokopie akt i zdjęcia z okresu drugiej wojny światowej. Dokumenty były po niemiecku, datowane na lata 1940 i 1941. Na fotografiach widać było pracowników naukowych w białych kitlach, pochylających się nad starym, pomarszczonym człowiekiem, leżącym na kozetce. Medycy, niektórzy w okularach w drucianych oprawkach na nosach, inni ze stetoskopami wiszącymi na szyjach, z małymi wąsikami lub gęstymi brodami, ze strzykawkami albo retortami w rękach pozowali do kamery z jednakowo poważnymi minami. Inne ujęcia ukazywały niemieckich oficerów we wnętrzu jakiegoś szpitala czy laboratorium, prężących się przed obiektywem w towarzystwie starca o siwych, przerzedzonych włosach i dziwnym, zadumanym spojrzeniu ciemnych oczu. Uwagę Jakuba przykuł nie tylko mężczyzna o koszmarnej, porytej zmarszczkami twarzy, przypominającej charakteryzację do jakiegoś filmu grozy, ale widoczny na jednej z fotografii cywil, również ubrany w lekarski kitel, stojący ramię w ramię z oficerami Wermachtu.

      – Mogłabyś powiększyć to zdjęcie. – Fitowski wskazał obrazek, dotykając palcem monitora.

      Marta rozciągnęła fotografię na cały ekran.

      – Nic z tego nie rozumiem…  – mruknął do siebie znużonym głosem.

      – Nie znasz niemieckiego?

      – Nie w tym rzecz. Znam całkiem nieźle. Zastanawia mnie co innego… Nieważne… – machnął ręką. – Nie lubię czytać z ekranu – przyznał. – Poza tym, trochę dużo tych dokumentów, fotografii, fotokopii. Czy nie mogłabyś mi po prostu powiedzieć, o co tutaj chodzi?

      – Dobrze – rzekła z uśmiechem. – Znowu zapomniałam, że masz te swoje sto pięćdziesiąt lat.

      – Sto pięćdziesiąt pięć – poprawił ją i przysiadł nonszalancko na krawędzi biurka.

      – Coś cię w tej fotografii zaniepokoiło? – zapytała, widząc jego spojrzenie.

      – Wydaje mi się… Nie, nie wiem czy to możliwe… Mam wrażenie, że ten cywil… że go znam.

      – To ciekawe? Kim on jest?

      – Być może jest to mój brat, Guillaume. Na tej fotografii wygląda tak samo jak na pogrzebie naszego ojca w 1937… Chyba że to ktoś bardzo do niego podobny. Zdjęcie jest dość niewyraźne…

      – Zostało zrobione w 1941, prawdopodobnie w Berlinie. Czy brat mógł być w tym czasie na terenie Rzeszy?

      – Pamiętam, że wtedy, jeszcze przed wojną, kiedyśmy się spotkali na pogrzebie ojca, twierdził, że przyjechał z Niemiec. Przypominam sobie, że i z naszych rozmów wynikało, iż sympatyzuje z faszystami, ale nie powiedział tego wyraźnie. Wspominał raczej, że jest zakonnikiem czy też może zamierza wstąpić do zakonu.

      – Mógł zmienić zdanie – podsunęła hematolog.

      Jakub przybliżył twarz do monitora i wpatrzył się w nieostrą fotografię, targany wątpliwościami

      – Nie, to nie może być Guillaume! – stwierdził. – W 1941 miałby prawie osiemdziesiąt lat. Ten człowiek na zdjęciu wygląda stanowczo za młodo.

      – No, na osiemdziesięciolatka na pewno nie wygląda. Dałabym mu góra sześćdziesiąt… A może on jest taki jak ty, długowieczny?

      – Niemożliwe. To cecha pierworodnych. Guillaume jest moim młodszym bratem. Zresztą, był najmłodszy z naszego rodzeństwa. I najgorszy. Istne utrapienie od niemowlęcia! Kiedyś może ci o nim opowiem… Nie, to nie on – zdecydował ostatecznie Fitowski, a w jego głosie zabrzmiała ulga. – Kontynuuj swoją opowieść, proszę.

      – Dobrze… Czytałeś może „Podróże Guliwera”? – spytała nagle Marta. Zamknęła okno z fotografią i na ekranie znowu pojawiła się zawartość folderu z dokumentami faszystowskich naukowców.

      – Chyba każdy to czytał. Ale jaki ma to związek?

      – Pamiętasz opowieść o Struldbruggach?

      – Nie kojarzę… Wiesz, czytałem to wieki temu.

      – Struldbruggowie to nieśmiertelni, którzy rodzą się na wyspie Luggnaggu w różnych rodzinach, zupełnie przypadkowo, jako dzieci z czerwonym znamieniem nad lewą brwią. Żyją wiecznie, jednak – w przeciwieństwie do ciebie – starzeją się w takim samym tempie jak zwykli śmiertelnicy. Po przekroczeniu dziewięćdziesiątki proces ich starzenia przyspiesza: wypadają im zęby i włosy, tracą pamięć i smak, więc nawet jedzenie nie jest dla nich przyjemnością. Nikt


Скачать книгу