Przekleństwo nieśmiertelności. Marek Dobies

Przekleństwo nieśmiertelności - Marek Dobies


Скачать книгу
Dokładnie od 1955 roku.

      – Twoja tajemnica wydała się przypadkiem. Po prostu skojarzył cię któryś z niemieckich naukowców, gdy przesłaliśmy im informację o dziwnym składzie twojej krwi. Odszukali te stare dokumenty, które trzymali w swoim archiwum i strasznie zapalili się do tego projektu. Progesteron poszedł w odstawkę, zacząłeś liczyć się tylko ty… I to chyba cała moja historia. Teraz chętnie poznam twoją, monsieur de Fitte. Musi być niezwykła.

      – Czy ja wiem…? – westchnął Jakub. – Pewnie nie lepsza niż życiorysy tysięcy innych osób.

      – Nie bądź taki skromny. Nie znam nikogo, kto przeżyłby półtora wieku, zachowując wygląd przystojnego czterdziestolatka.

      – Powiedziałaś przystojnego?

      – Mam przecież oczy… – uśmiechnęła się zalotnie. – W twoim życiu musiało wydarzyć się mnóstwo niezwykłych rzeczy. Świat zmieniał się na twoich oczach. Przeżyłeś przecież dwie wojny światowe, zebrałeś mnóstwo doświadczeń. Pewnie i kobiet zaliczyłeś ze setkę…

      – Nie próbuj ze mną flirtować – ostrzegł żartem. – Mógłbym być twoim pra, pra, pra dziadkiem.

      – Och, chyba za dużo wypiłam i plotę głupstwa… – wytłumaczyła się. Zakręciła się w fotelu przed komputerem.

      – No więc, co z tym matuzalemem? – wrócił do tematu, obracając ją twarzą do monitora.

      – Niemcy koniecznie chcieli poznać sekret jego długowieczności. Poddali starca badaniom medycznym i stwierdzili, że mimo zewnętrznych oznak starości, wydolność jego organizmu jest wciąż znakomita. Choć świadectwa różnych osób oraz dokumenty znalezione przez badających sprawę agentów wskazywały, że człowiek ten może mieć co najmniej dwieście lat, jego organizm mógłby przeżyć drugie tyle.

      – Maxime istotnie może być moim krewnym – przyznał Fitowski. – Od dziecka słyszałem to imię, podobnie jak imiona paru innych członków naszego rodu, którzy podobno dożyli sędziwego wieku. Jak mówiłem, długowieczność otrzymywał jako dar albo przekleństwo – zależy jak na to popatrzeć – każdy pierwszy syn. Trudno jest jednak powiedzieć, ile lat wszyscy ci pierworodni de Fitte’owie mogliby przeżyć, bo ich życie zbyt często kończyło się przedwcześnie, nienaturalnym zejściem. Nie wiem, czy oprócz mnie pozostał dziś na tym świecie choć jeden krewny z takim, że tak powiem, potencjałem… Mojego pierworodnego pochłonęła wojna, a o innych żyjących matuzalemach nic mi nie wiadomo – powiedział, przemilczając telefon do syna i wieść o Maximie, który szuka z nim kontaktu. Raz, że nie do końca ufał pannie Fliegel, a dwa, że nie bardzo wierzył, iż to ten sam Maxime, o którym opowiada mu Marta. Wydawało mu się to zupełnie nierealne, podobnie jak obecność Guillaume’a na wspólnej z nim fotografii. Gdyby to byli oni dwaj, w jednym miejscu… Byłby to niewytłumaczalny przypadek… albo celowe działanie.

      – Historia Maxime’a urywa się pod koniec 1941 roku – kontynuowała hematolog. – Od tego czasu nic o jego losie nie wiadomo. Być może wymknął się faszystom, może zmarł… – Kobieta wstała z fotela i wróciła do salonu, więc Fitowski pospieszył za nią. Usiedli na sofie. – Niemieckie badania nie rozwikłały tajemnicy długowieczności twojego rodu, ale dały nadzieję na znalezienie czynnika, który jej sprzyja. A twoja osoba ponownie rozbudziła wyobraźnię naukowców…

      – Raczej ich apetyt na większe zyski – poprawił ją Fitowski.

      – Ale i ciekawość – broniła „swoich” kobieta – bo wszyscy głowiliśmy się nad sekretem twojej niezwykłości kierowani naukową ciekawością. Na razie bez zadowalających efektów. A może ty sam wiesz najlepiej, skąd wzięła się ta wasza rodzinna „przypadłość”?

      – Żeby wiedzieć na pewno, to nie wiem. Ale mam swoją teorię… – przyznał Jakub.

      – Ooo! Cóż to jest twoim zdaniem?

      – Zapewne słyszałaś o długowieczności takich rodów jak du Pont czy Rothschildowie. Wprawdzie nie  mogą równać się pod tym względem z de Fitte’ami – powiedział z odrobiną dumy w głosie – ale nie brakuje w nich osób sędziwych. W tych rodzinach wiele dzieci spłodzono w związkach małżeńskich osób blisko ze sobą spokrewnionych. I w mojej familii było podobnie. Wprawdzie związki kazirodcze powszechnie potępiano, uważając że są powodem licznych chorób i wad rozwojowych…

      – Ze względu na geny recesywne, które zwiększają ryzyko chorób, na przykład nowotworowych – wtrąciła Marta.

      – Właśnie! Ale genetycy odkryli niedawno, że małżeństwa zawierane w obrębie jednego rodu sprzyjają długowieczności. Prawdopodobieństwo wystąpienia dziedzicznych chorób jest w istocie niewielkie, a szanse na długie życie dziecka znacznie wzrastają, gdy matka i ojciec pochodzą z obdarzonego genami długowieczności rodu.

      – No tak. To jest jakieś wyjaśnienie… Jednak nam chodzi raczej o odkrycie biochemicznych mechanizmów zachodzących w organizmie osoby długowiecznej.

      – I dlatego zrobiliście ze mnie laboratoryjną mysz?

      – Posłuchaj… Zaproszono mnie do udziału w tym projekcie. Nic o tobie nie wiedziałam. Nie miałam pojęcia, przynajmniej do czasu, że działamy wbrew twojej woli…

      – Nie musisz mi się tłumaczyć – przerwał jej gorzko. – Za wiele przeżyłem, żeby nie wiedzieć, o co toczy się gra.

      Milczeli długą chwilę. Wreszcie Marta wstała.

      – Zrobię coś do jedzenia – oznajmiła i wyszła do kuchni.

      Fitowski wstał również. Podszedł do okna. Przez cieniutkie firanki spoglądał na parking przed budynkiem. Słyszał jak kobieta krząta się w pomieszczeniu obok, odkręca wodę, pobrzękuje garnkami. Był już nieco głodny i nie pogardziłby posiłkiem. W klinice przynoszono mu zawsze na czas, trzy razy dziennie, całkiem niezłe jedzenie, zamawiane w jakiejś firmie cateringowej.

      – Lubisz włoską kuchnię? – spytała, wychylając głowę z aneksu kuchennego, oddzielonego od salonu ścianką, za którą stała za duża jak na potrzeby jednej osoby, nowoczesna lodówka.

      – Lubię. Nie mniej niż chińską czy francuską. Prawdę powiedziawszy nie jestem bardzo wybredny, jeśli chodzi o jedzenie. Trudniej zadowolić mnie trunkami. Nawet wodę w butelce wybieram starannie, studiując jej skład lub kupując tę, którą znam i lubię – rozwodził się, nie pytany o takie szczegóły. – Mam bardzo klasyczne podejście zarówno do napitków, jak i do kwestii męskiej mody. Być może jestem w tym nudny, ale nie uznaję żadnych koktajli, kolorowych wódek, wyrafinowanych destylatów. Pijam wyłącznie szlachetne koniaki, najwyżej jakości whisky, wytrawne wina i szampana, a jeśli nie stać mnie na nie lub nie mogę ich dostać, nie piję w ogóle.

      – Masz zasady! – przyznała kobieta, żeby cokolwiek odpowiedzieć na te jego niewymuszone zwierzenia.

      Zjedli spaghetti, popijając ją drugą butelką włoskiego, tym razem białego, wina. Makaron okazał się twardawy, a smak potrawy potwierdzał tylko słowa Marty Fliegel, że nie jest dobrą kucharką. Mimo to Jakub zaspokoił głód i z większą już przyjemnością wypił świetne espresso, przy którym ich rozmowa stała się przyjacielska i miła.

      Rozdział 3

      Oto zabrałem się za opisanie swego życia. Jakby było już bliskie kresu… Tak zdają się czynić literaci, gdy czują, że ich czas mija. Sięgają głęboko do swej pamięci, czerpią pełnymi garściami wątki autobiograficzne, które, spatynowane sentymentem lub ułomnością pamięci, stały się dużo bardziej intrygujące, piękniejsze niż kiedyś. I ja od dawna pogrążam się w swych najodleglejszych wspomnieniach. Dotąd nie przyszło mi jeno na myśl, by uwiecznić je na papierze.

      Opisać życie… Łatwo powiedzieć…


Скачать книгу