Baśnie Andersena. Ганс Христиан Андерсен

Baśnie Andersena - Ганс Христиан Андерсен


Скачать книгу
u nóg swego pana. Gość chciał mu przez to może okazać swą wyższość, a może przykuć go mocniej do ziemi; – ale cień nowy zniósł to pokornie, bez ruchu, nasłuchując w milczeniu, jakim to sposobem można się stać niezależnym.

      – Wiesz pan, kto mieszkał w domu naprzeciwko? – przemówił wreszcie gość z uśmiechem. To było najciekawsze. Wyobraź pan sobie – Poezja? Zabawiłem u niej trzy tygodnie, a to znaczy to samo, co żyć lat trzy tysiące i przeczytać wszystko, co stworzono i napisano. Mogę też powiedzieć śmiało: znam wszystko i wszystko widziałem na świecie!

      – Poezja! – cicho powtórzył uczony. – Tak, ona często bywa samotnicą w wielkich i ludnych miastach. Poezja!… Tak, widziałem ją na mgnienie oka, choć sen mi ciążył jeszcze na powiekach. Widziałem jednak: stała na balkonie i jaśniała jak zorza północna; kwiaty ją otaczały jak żywe płomienie. Opowiadaj, mój drogi, opowiadaj! Jakież to zajmujące! Więc cóż? Skoro wszedłeś przez drzwi wpółotwarte do pierwszego pokoju…

      – To był przedpokój panie. Mieliśmy jej przedpokój naprzeciw naszego balkonu. Tam nie było światła, tylko półmrok bardzo przyjemny, ale przez cały szereg drzwi otwartych widziałem mnóstwo komnat oświetlonych, coraz jaśniej, coraz wspanialej. Światło zabiłoby mię niezawodnie, gdybym był lekkomyślny i chciał się zbliżyć do dziewicy, stanowiącej punkt środkowy tego blasku, – ale jestem przezorny. Człowiek przede wszystkim musi być cierpliwy i przezorny.

      – Więc cóżeś w końcu ujrzał? – zapytał uczony.

      – Wszystko, panie, i to ci pragnę opowiedzieć, ale – doprawdy, to nie duma z mojej strony – lecz jako człowiek wolny, z moim wykształceniem, nie mówiąc o stanowisku, majątku, stosunkach, doprawdy chyba mam prawo wymagać, abyś mi pan ˝ty˝ nie mówił?

      – Ach, przepraszam! – rzekł uczony. – Rzeczywiście! To stare przyzwyczajenie, na które nie zwróciłem uwagi. Masz pan zupełną słuszność, postaram się pamiętać o tym, tylko mi opowiedz wszystko, co widziałeś u Poezji.

      – Najchętniej – rzekł cień – wszystko, bo wszystko wiem przecież i wszystko sam widziałem.

      – Więc jakże tam było dalej? – Jak wyglądało Jej mieszkanie? – pytał uczony z niezmiernym zajęciem. – Czy przypominało cichy gaj cienisty, czy świątynię? Czy niebo gwiaździste widziałeś nad sobą, z tym uczuciem, że stoisz na wysokiej górze?

      – Wszystko to, wszystko razem – rzekł cień. – Wprawdzie nie poszedłem dalej, bo jak panu wiadomo, światło tam oślepia, lecz z przedpokoju wszystko widać bardzo dobrze. Wygodnie mi tam było w tym półmroku; widziałem wszystko i wiem teraz wszystko. Nie darmo przebywałem na dworze Poezji.

      – Ale cóżeś pan widział na nim? Czy bogowie przeszłości przechadzają się po wielkich salach? Czy przebywają w nich bohaterowie, otoczeni blaskiem sławy? Czy niewinne dzieci igrają wesoło, opowiadając sobie sny cudowne?

      – Zapewniam pana przecież, że tam byłem, więc musiałem widzieć wszystko, co godnym było zobaczenia i dzisiaj wiem to wszystko. Pan na moim miejscu przestałbyś tam zapewne być człowiekiem, ale ja nim właśnie zostałem! Tam dopiero zrozumiałem swoją wartość i poznałem bardzo bliskie pokrewieństwo, jakie mię łączy z Poezją. Służąc panu, nigdy nie myślałem o tym, nie zwróciłem uwagi, jak dziwnie rosnę zawsze przy zachodzie lub wschodzie słońca, jak wyraźnie występuje moja postać w księżycowym oświetleniu. Teraz dopiero wszystko to stało się jasnym i zrozumiałem dla mnie, tam też postanowiłem zostać człowiekiem!

      – Z tym postanowieniem wróciłem do pana, ale już wyjechałeś, porzucając mię bez żadnej pomocy. Było to bardzo przykrym: wstydziłem się jako człowiek chodzić bez obuwia i tych wszystkich dodatków, po których się ludzie poznają. Ale cóż było robić? Musiałem się puścić w drogę – mówię to panu w zaufaniu, wierząc, iż nie pomieścisz mojej tajemnicy w żadnej ze swoich książek – otóż wyruszyłem wreszcie pod fartuchem pewnej kucharki, która nie domyślała się nawet, kogo kryje w fałdach swej szaty.

      – Wychodziłem zresztą tylko wieczorami i przy blasku księżyca przebiegałem ulice miasta. Rozciągałem się wtedy wygodnie po murach, wspinałem w górę, zaglądałem w okna, do parterowych mieszkań, na piętra, poddasza. Widziałem rzeczy, których nikt nie widział, i przyszedłem do przekonania, iż człowiek jest tak nędzną i lichą istotą, że nie warto ubiegać się o jego imię.

      – Nie jestem jednak zmienny, więc gdy raz zdecydowałem się wejść pomiędzy ludzi, jako istota im równa, nie chciałem zrzekać się tego zamiaru. Widziałem i wiedziałem teraz wszystko, co się dzieje na świecie, więc mogłem z wiedzy tej korzystać. Gdybym zaczął wydawać pismo, byłbym się stał bogaczem w mgnieniu oka, bo wszyscy rozchwytywaliby je na wyścigi, ażeby poznać tajemnice bliźnich. Lecz nie lubię skandalu, inną też obrałem drogę: pisałem prosto do tych, których tajemnice przeniknąłem i otoczyli mię wszystkim, czego pożądałem. Przez obawę stali się mymi przyjaciółmi. Drżeli przede mną, lecz opowiadali, że mię kochają. Fe, pogardzam kłamstwem, kazałem sobie też dobrze zapłacić za to, że raczyłem znosić ich obłudę. I krawcy dostarczali mi ubrania (jestem świetnie zaopatrzony), uczeni i profesorowie wszelkich możliwych tytułów, odznaczeń, bogacze – złota. Tym sposobem stałem się tym, czym dziś jestem.

      – A teraz do widzenia! Oto bilet wizytowy; mieszkam po słonecznej stronie, a podczas deszczu bywam stale w domu.

      I wyszedł.

      – Dziwne, dziwne zdarzenie! – powtarzał uczony. I znowu upływały dni i lata. Cień zjawił się powtórnie.

      – Jak się pan miewa? – spytał.

      – Ach – odparł uczony – źle mi się wiedzie. Piszę o wszystkim, co prawdą jest na świecie, co jest pięknem i dobrem, a nikogo to nie obchodzi. Doprawdy, jestem w rozpaczy, – to boli!

      – Złą pan obrałeś drogę – rzekł cień z wielką powagą – patrz: ja tyję, mnie dobrze, a przecież o to chodzi? Nie umiesz żyć na świecie i dlatego jesteś chory. – Trzeba się przejechać, podróż panu dobrze zrobi. Właśnie się wybieram w dalszą trochę drogę, może zechcesz mi towarzyszyć jako cień mój, – zgoda? Koszta biorę na siebie. Będzie nam bardzo przyjemnie.

      – Pańska podróż długo potrwa? – zapytał uczony.

      – To zależy. W każdym razie dla pana byłaby z pożytkiem. Zostań moim cieniem, a nic cię kosztować nie będzie.

      – Ależ to szaleństwo!

      – Tak bywa na świecie, – i tak będzie zawsze – rzekł cień na pożegnanie.

      Coraz gorzej się działo uczonemu: gnębiły go zmartwienia i kłopoty, a jego piękne myśli, które oddawał ludziom, nie zwracały nawet uwagi. Ot – groch na ścianę.

      W końcu zachorował.

      – Wyglądasz pan jak cień – mówili ludzie, nie domyślając się, że przy tych słowach dreszcz przebiegał po ciele biednego człowieka.

      – Trzeba się leczyć, jechać do wód, do kąpieli – powtarzał dawny cień, który go znowu odwiedzał. – To konieczne. Inaczej nie powrócisz pan do zdrowia. Po starej znajomości zabiorę cię z sobą, opiszesz za to naszą podróż i będzie nam we dwóch przyjemniej. Sam muszę jechać do wód, bo mi broda rosnąć nie chce, a to przecie choroba. Muszę koniecznie mieć brodę. Bądź pan rozsądny i przyjmij moją propozycję, – jesteśmy przecież stworzeni dla siebie.

      I pojechali razem. Cień był panem, a pan cieniem, lecz nikt się tego nie domyślał. Jeździli razem konno i powozem, przechadzali się, a zawsze uczony musiał iść obok, za – albo przed – cieniem, stosownie do położenia słońca. Cień zajmował miejsce główne, honorowe, ale uczony na to nie zwracał uwagi; był to człowiek dobrego serca i łagodny.

      Raz


Скачать книгу