Baśnie Andersena. Ганс Христиан Андерсен
tylko szczęśliwym – zauważył piąty brat z niedowierzaniem, – oby cię nie zawiodły nowe materiały i wymagania ludzi, które wzrastają co dzień i co dzień się zmieniają. Widzę, że wszyscy czterej łudzicie się i żaden z was nie będzie niczym. Ale róbcie, jak chcecie. Uprzedzani was tylko, że ja inną obrałem drogę. Takich, co śpieszą do pracy, jest wielu. Każdemu pilno zająć ręce albo umysł i już sobie wyobraża, że jest twórcą i o nic więcej nie dba, nic nie pragnie poznać, zgłębić, zrozumieć, ocenić. Otóż ja przede wszystkim chcę wszystko zrozumieć, poznać, ocenić, skrytykować, wskazać, co w tym jest szkodliwego lub niewłaściwego. I, myślę, że to właśnie jest najważniejsze na świecie, i dlatego ja jeden czymś będę między wami.
Każdy z braci postąpił, jak sobie zamierzał, lecz piąty przede wszystkim zwracał na siebie uwagę. – Mądra głowa! – mówiono o nim. – Temu coś przeznaczono, i może zajść daleko. Szkoda tylko, że nic nie robi.
Ale właśnie z tego powodu uważano go za coś lepszego.
Historia to zwyczajna, dawna, jak świat stary, i końca nie ma, póki świat istnieje.
Lecz posłuchajmy dalej. Wszak to bajka.
Brat najstarszy, który zajął się wyrobem cegły, zrozumiał w krótkim czasie, iż każda prostokątna, różowa cegiełka daje mu grosz zarobku. Mały, miedziany grosik. Ale z wielu groszy powstał srebrny talar, – piękny, duży talar. Ten miał szczególną własność: kto nim zapukał do drzwi piekarza, rzeźnika, krawca – wszystkie otwierały się przed nim gościnnie, wszędzie witały go twarze uprzejme, każdy spełniał z ochotą żądanie czy prośbę szczęśliwego posiadacza tego talizmanu. A źródłem tej pomyślności były skromne cegły. Niektóre wprawdzie kruszyły się czasem, ale i takie można było spożytkować.
Uboga wdowa Małgorzata chciała zbudować sobie chatkę na wysokiej tamie, zabezpieczającej wybrzeże od morza i jego niszczącej potęgi. Poczciwy ceglarz dopomógł jej wtem przedsięwzięciu i podarował wszystkie pokruszone cegły, a nawet wiele całych, gdyż miał dobre serce, choć prostym był człowiekiem. Biedna kobieta prawie własnymi rękami budowała swą chatkę, która też nie odznaczała się pięknością: mała, ciasna, niezgrabna, okna miała trochę krzywe, drzwi za niskie, dach lichy, słomiany, niezbyt mocny i niezbyt prosty, ale zawsze była to chata jej własna, jakie takie schronienie przed słotą i burzą, a widok z niej na morze był wspaniały. Słone fale rozbijały się z szumem o tamę, a kiedy wicher zawył i niósł na wybrzeże wielkie, spienione, ryczące bałwany, padały one czołem u stóp ubogiego domku, niby pokonane a wściekłe olbrzymy, opryskując białą pianą jego ściany, a niekiedy przerzucając ją przez niską strzechę.
I długo, długo stał domek ubogi, patrząc z wysokiej grobli na morze rozległe, stał jeszcze wtedy, gdy kości człowieka, który nań cegłę wyrabiał, dawno pokryła ziemia. Brat drugi został mularzem i dobrze mu się wiodło, gdyż pracował i uczył się wytrwale. Zostawszy czeladnikiem, wziął mały tłumoczek na plecy i z piosenką na ustach wyruszył na zwykłą po świecie wędrówkę. Szedł i śpiewał o swoich zamiarach, nadziejach, pełen wiary w swe siły, pełen zapału młodości i najlepszej otuchy. Nie zawiodło go życie: został wreszcie majstrem i budował domy w rodzinnym miasteczku. Co to za przyjemność i zadowolenie! Budował je też starannie, uczciwie, z zamiłowaniem; budował tak dobrze, że wszyscy go wzywali i potrzebowali, że mu powierzano najlepsze roboty. To też po wielu latach z jego domów powstała nowa i piękna ulica, ozdoba miasta. A wówczas wszystkie owe kamienice złożyły się na własny domek pana majstra.
– Jakże to mogły zrobić kamienice? – zapytacie. – Ha, zrobiły, – wiedziano o tym w całym mieście. Ulica majstrowi zbudowała domek.
Nie był on zresztą wielki ani okazały, ot, taki sobie, skromny, z glinianą podłogą, ale wygodny, czysty. A gdy wprowadził młodą żonę do dużego, jasnym słońcem oświetlonego pokoju, zajaśniała gliniana podłoga, jak lustro, zalśniły białe ściany, jakby wróżka szczęścia przybrała je w tęczowe wieńce z świeżych kwiatów, rozpromieniło się wszystko dokoła, jak w zaklętym pałacu. Bo szczęście zamieszkało w sercach młodej pary i gościło w nich stale. A szacunek otaczał pana majstra; czeladnicy pozdrawiali go uprzejmie i spoglądali z dumą i uszanowaniem na cechową chorągiew, która powiewała ze szczytu jego domu.
Tak, czuł brat drugi, że jest czymś na świecie. Ale że był człowiekiem, więc się zestarzał i umarł.
Trzeci brat, jak powiedział, obrał zawód budowniczego. Wprawdzie i on musiał przebyć ciężki termin, ale po ukończeniu akademii został od razu panem budowniczym, wielmożnym panem! Bardzo był dumny z tego i zadowolony. Brat jego w rodzinnym mieście wybudował całą ulicę, ale on dał jej nazwę od swego imienia, bo jego dziełem były wszystkie plany tych pięknych, nowych domów, i współobywatele chcieli uczcić jego zasługę. Łatwo się też domyślić, że dom najpiękniejszy na tej ulicy był jego własnością, że dzieci jego nazywano paniętami, a żonę wielmożną panią. Więc zdobył coś na świecie i coś znaczył, – imię jego na wieczne czasy zostało wypisane na rogu ulicy i do dzisiaj dnia żyje w ustach mieszkańców miasta. Żyje dłużej od niego i żyć będzie, Bóg wie, jak długo. To też powiedział sobie, umierając: byłem czymś na tym świecie!
A czwarty brat, ów twórca? Ten miał zajść najwyżej, ale na wysokościach łatwo o nieszczęście, – niestety, wkrótce się o tym przekonał i zmarł przedwcześnie. Wyprawiono mu jednak wspaniały pogrzeb z chorągwiami, z muzyką i kwiatami, wypowiedziano aż trzy długie mowy nad jego grobem, w których wychwalano talent i wielkie zamiary zmarłego i postawiono mu na grobie pomnik. Zawsze i to coś znaczy.
Piąty brat przeżył wszystkich. I słusznie, bo on przecież miał sądzić o nich, jak sądził wszystko na tym świecie i wypowiadał zawsze wyrok ostateczny. Ludzie podziwiali jego rozum i krytykę i mówili o nim:
– To otwarta głowa!
Lecz i on umarł w końcu, nie mogło być inaczej, – i stanął u drzwi raju, do którego dusze ludzkie zbliżają się w porządku, parami. Obok niego stanęła jakaś pokorna duszyczka i nieśmiało, a z tęsknotą spoglądała na wspaniałe, złociste wrota.
Postawiono ją przy mnie widać dla kontrastu – szepnął do siebie krytyk – i to mi się należy: cała wartość moja lepiej się uwydatnia obok takiej lichoty. – Któż to jesteście, moja kobiecino? – zwrócił się do sąsiadki. – Widzę, że bardzo wam śpieszno do raju? Ale poczekać trzeba.
Duszyczka skłoniła się przed nim do ziemi, myśląc, że to sam święty Piotr do niej przemawia.
– Ja jestem stara Małgorzata z grobli – jaśnie wielmożny panie – odrzekła z pokorą. – Z małej chatki na grobli.
– Aha. – I cóżeś robiła na ziemi, stara Małgorzato z chatki na grobli? – rzekł krytyk, którego już nudziło długie oczekiwanie.
Staruszka popatrzała nań z wielką pokorą. Nic takiego nie zrobiłam – rzekła smutnie – za cobym się mogła spodziewać, że przede mną te drzwi otworzą, ale – Bóg miłosierny, może łaska Jego nie odepchnie ubogiej. Na to tylko liczę.
– A w jakiż sposób rozstałaś się z ziemią, moja kobieto? – pytał znów brat piąty, który lubił rzecz każdą zbadać aż do gruntu. – Czy ja wiem, w jaki sposób się rozstałam – odpowiedziała stara po namyśle. – W ostatnich czasach chora byłam ciągle… a nędza, jaśnie panie? to wszystko człowieka dobija. Ciężko mi było już podnieść się z łóżka i kiedy przyszło nagle wybiec na chłodne powietrze, na śnieg i mróz, musiałam się pewno zaziębić, choć sama nie wiem, kiedy, bo nie miałam czasu pomyśleć o tym wszystkim. Tyle trwogi użyłam w ostatniej godzinie, – ale Bóg łaskaw, łaskaw, wszyscy się uratowali!
– Kto? Cóż to było za zdarzenie?
– Na