Baśnie Andersena. Ганс Христиан Андерсен

Baśnie Andersena - Ганс Христиан Андерсен


Скачать книгу
był prześliczny, ale trochę kurzu, to też zanim doszły do bramy cmentarza, trzewiki były dobrze zapylone. W bramie stał jakiś staruszek o kuli z długą rudą brodą i spytał z ukłonem, czy może dobrej pani oczyścić buciki? Karusia podstawiła zaraz swoją nóżkę, ale starzec spojrzał na nią jakoś dziwnie i mocno potrząsnął głową:

      – Piękne pantofelki do tańca! – powiedział. – No, siedźcie mocno!

      I uderzył je ręką po podeszwie.

      Dobra pani za tą posługę wsunęła ubogiemu w rękę parę groszy i nie wiedząc o niczym, weszła do kościoła z wychowanką.

      Znowu ludzie patrzyli na maleńkie nóżki i czerwone buciki, patrzyły na nie wszystkie twarze świętych i sam ksiądz przed ołtarzem. Karusia sama patrzyła co chwila na końce swoich nóżek i nie mogła się modlić, ani myśleć o niczym innym, nie słyszała nawet, co się dokoła niej dzieje.

      Bo w sercu miała tylko czerwone buciki.

      Skończyło się nareszcie nabożeństwo, wszyscy wyszli z kościoła, powóz dobrej pani oczekiwał na nią i wsiadła zaraz, gdyż czuła się trochę zmęczoną. Karusia chciała wsiąść także, lecz żołnierz o szczudle z rudą brodą, spojrzał na jej pantofelki i zawołał:

      – Patrzcie, jakie ładne buciki do tańca!

      I Karusia już nie mogła się powstrzymać i musiała tańczyć zaraz przed kościołem, choć jej wstyd było ludzi. Nogi podnosiły się same i tańczyły bez końca, aż woźnica zszedł z kozła, złapał tańczącą Karusię i zaniósł do powozu. Dobra pani czym prędzej zdjęła jej buciki i dopiero wtedy nogi uspokoiły się zupełnie.

      Odtąd zamknięto w szafie czerwone buciki, lecz Karusia często do nich zaglądała i nie mogła nigdy dosyć się napatrzyć.

      Tymczasem dobra pani zachorowała ciężko i mówili doktorzy, że już wyzdrowieć nie może.

      Potrzebowała jednak troskliwej opieki, a nie miała nikogo z krewnych. Ale miała Karasię, którą wychowała przecież od dziecka jak matka rodzona, więc mogła się spodziewać, że ta wychowanka odwdzięczy jej się teraz.

      W tym samym czasie przypadał bal w mieście, na który już od dawna Karasia była zaproszoną. Czyż miała się wyrzec zabawy? A czerwone buciki?

      Poszła do zamkniętej szafki, wyjęła pantofelki, oglądała je długo, przymierzyła wreszcie i już zdjąć nie miała siły. Ubrała się prędziutko i wybiegła z domu, nie myśląc o obowiązku i o chorej, poczciwej swojej opiekunce.

      Tańczyć tylko, tańczyć, tańczyć w czerwonych bucikach!

      Lecz źle jej się powiodło: już nie miała swojej woli, nogi jej nie słuchały. Gdy chciała na prawo, buciki zawracały ją na lewo, do drzwi, ze schodów, prosto na ulicę; – tańcząc, biegła przez miasto, aż do ciemnego lasu i tu tańczyła jeszcze bez końca, bez końca!

      W lesie ciemno, ponuro, a wrócić nie może. Coś zajaśniało pomiędzy drzewami – czy to księżyc? Nie to ubogi staruszek na szczudle, z rudą brodą, stoi oparty o drzewo, patrzy na nią i kiwa głową. – Co za prześliczne buciki do tańca!

      Teraz Karasia przelękła się już nie na żarty, chciała zdjąć pantofelki, ale – ani sposób: przyrośnięte do nogi!

      Zerwała pończochy, a buciki zostały i nie mogła przestać tańczyć ani na minutę.

      Przebiegła las, tańcząc, potem pola, łąki; tańczyła w dzień i w nocy, podczas burzy i upału, ale w nocy najgorzej było.

      Zmęczyła się już strasznie, nogi ją bolały, a tutaj ani chwili wypoczynku. Schroniła się na cmentarz, lecz i tu tańczyć musi pomiędzy grobami; chce usiąść na którym, – na próżno, nadaremnie! Ach, choćby w kościele chwilę wypoczynku!

      Ale we drzwiach świątyni ujrzała białego anioła, ze skrzydłami u ramion i mieczem w prawicy, jak anioł we drzwiach raju.

      – Idź sobie tańczyć – rzekł jej głosem smutnym – skoro nic nie ma dla ciebie na świecie oprócz zabawy i stroju! Idź tańczyć – dodał groźnie – skoro nie pamiętasz…

      Dalej nie słyszała, gdyż czerwone buciki uniosły ją tymczasem z przed kościoła na drogę, het, przez pola, dalej, dalej, dalej, jak wiatr, kręcący się w kółko bez końca.

      Wtem usłyszała smutny śpiew i dzwony: ze znanego jej domu wynoszono trumnę, obsypaną kwiatami. Dobra pani już nie żyła!

      Wtedy Karusia pojęła, dlaczego anioł Boży nie wpuścił jej dziś do kościoła. Była przeklętą, przeklętą, przeklętą! Sam Pan Bóg ją odtrącił od swojego progu.

      Ale tańczyć musiała. Tańczyć w dzień i w nocy, po ostrych cierniach i twardych kamieniach, które jej nogi krwawiły boleśnie.

      Ach, wypoczynku!

      Wtem ujrzała domek, stojący na uboczu w ciemnym lesie. Zapewne kat tu mieszkał.

      Zapukała w okno.

      – Wyjdź, wyjdź do mnie! – wolała. Ja wejść nie mogę do ciebie, muszę tu tańczyć, tańczyć bez wytchnienia.

      – Nie wiesz chyba, kto jestem – odpowiedział jej głos z chaty – że pukasz do mnie. Ja ścinam ludziom głowy, jeśli zasługują na to; czy słyszysz, jak mój topór zadzwonił na ścianie?

      – Nie ścinaj mi głowy – rzekła ze smutkiem Karusia – bo chcę pierwej odpokutować za grzechy, ale utnij mi nogi, żebym nie tańczyła więcej, utnij razem z czerwonymi bucikami.

      I kat uciął jej nogi razem z czerwonymi bucikami, które nie zatrzymały się ani na chwilę, ale tańczyły dalej, unosząc przez pola małe nóżki Karusi.

      A kat wystrugał jej nogi drewniane, nie bardzo zgrabne, ciężkie, które szły powoli i chętnie się zatrzymywały. Nauczył ją także psalmu pokutnego, jaki śpiewają grzesznicy od czasów króla Dawida, i poszła Karusia przez step, przez las, przez pole.

      – No, teraz wycierpiałam już dosyć za grzechy – pomyślała. – Pójdę wreszcie do kościoła, żeby widzieli ludzie, że jestem pobożną i że Bóg mię nie odepchnął.

      I skierowała się w stronę kościoła, ale przy bramie czerwone buciki ukazały się przed nią razem z jej nogami, tańcząc bez wypoczynku. Zawstydziła się i przelękła i poszła znów w inną stronę.

      Tak upłynął cały tydzień. Karusia płakała i smuciła się bardzo, – lecz w niedzielę pomyślała:

      – Teraz już na pewno nacierpiałam się dosyć. Tyle łez wylałam! Bóg mi przebaczył, niech to wszyscy widzą. Lecz przed kościołem czerwone buciki tańczyły znowu. Kiedy je ujrzała, zakryła oczy i uciekła prędko, bo poznała ciężkie swe winy.

      Usiadła w ciemnym lesie i myślała nad sobą długo, długo. Bóg i ludzie wyświadczyli jej tyle dobrego, a ona czy spełniła chociaż jeden obowiązek? Co dobrego zrobiła w życiu? Co dobrego? Przed wieczorem zapukała do plebanii i prosiła pokornie, aby ją przyjęto do służby. Obiecała pracować pilnie i wytrwale, nie dla pieniędzy i nie dla nagrody, lecz żeby dach poczciwy mieć nad głową i dobrych ludzi koło siebie.

      Zlitowano się nad nią i wysłuchano jej prośby. Służyła więc na plebanii, pracowała, modliła się i rozmyślała nad sobą i swoją winą.

      W niedzielę poszli wszyscy do kościoła, lecz ona iść nie chciała. Ze łzami w oczach patrzyła za nimi z daleka, a potem zamknęła się w swojej maleńkiej izdebce, gdzie prócz łóżka i krzesła nic stanąć nie mogło, i modlić się zaczęła z głębi serca.

      Wtem w uroczystej ciszy usłyszała głos organów i śpiew pobożny. Ogromne wzruszenie ogarnęło ją nagle, łzy popłynęły z oczu.

      – O Boże, o Boże! ulituj


Скачать книгу