Okrutnik. Spełniona przepowiednia. Aleksandra Rozmus

Okrutnik. Spełniona przepowiednia - Aleksandra Rozmus


Скачать книгу
skrzypnięcie podłogi powodowało u niej szybsze bicie serca. I to właśnie dziś, spędzając kolejny dzień bezczynnie zamknięta w pokoju, zdała sobie sprawę, że zbliża się koniec. Jeśli przegra Perun, a na to się zapowiadało, to umrze nie tylko ona, to samo spotka i rodziców, Filipa czy Staszka. Nie płakała, nie miała już czym, bo po każdej nocy jej poduszka była wilgotna, nie miała też już więcej ochoty na płacz. Na nic jej ta słabość. Nie tak powinno być, jest taka młoda, powinna szaleć i bawić się, a potem znaleźć męża, postarać się o dzieci i ewentualnie martwić się spłatą kredytu hipotetycznego czy toczyć wojny z nieznośnymi sąsiadami… Niestety widziała, co ich czeka gdy Weles dopnie swego. Nawet jeśli jakimś cudem przeszkodzą mu i to wszystko odejdzie w niepamięć to ona nie będzie już taka sama. Ta myśl w dziwny sposób ją zmotywowała. Nie jest już tą samą bezbronną, nieporadną dziewczyną. Zna swoją siłę i to powinno wystarczyć, by nie słuchać zakazów i nie siedzieć bezczynnie w oczekiwaniu na śmierć. Musi wyjść. Z takim zamiarem ubrała się i po chwili była już za płotem, błąkając się po swojej ulicy. Na podwórku nie było nikogo, pogoda wygnała wszystkich do domu. Zimny wiatr ostudził jej zapał… „Co ona do cholery ma zamiar uczynić?” Przeszła przez wioskę i weszła na pola, równie puste co ulica i przystanęła nie bardzo wiedząc, jak ma dalej postąpić. Zachowała się bardzo nieodpowiedzialnie, przecież w tym czasie coś mogło się stać jej rodzicom, mógł wrócić Boruta albo jakieś inne licho. Nie brała pod uwagę tego, na jak wielkie niebezpieczeństwo ich naraziła. Po prostu egoistycznie postawiła siebie na pierwszym miejscu i chciała zgasić poczucie duszności w czterech ścianach, może i wyciszyć myśli. Nie wzięła pod uwagę możliwych tragicznych skutków tej zachcianki. Ze stresu zaczęły ją oblewać poty i jak na złość jej obawy nie były daremne. Kątem oka ujrzała ruch w oddali na polu. Zamurowało ją, zresztą nawet gdyby chciała, nie uciekłaby. Bo ile można uciekać? Nie chciała stać się ofiarą. Strach dosyć szybko zmienił się w złość, gdy sylwetka okazała się należeć do potwora mamiącego jej faceta. Jak ona śmie pokazywać się jej na oczy?! Złość aż kipiała w niej, pięści się zacisnęły i Amelia nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że niebo nad nimi pociemniało. Gdy blondyna była już na tyle blisko, że można było dostrzec każdy szczegół jej postaci, coś w niej pękło. Wyparowała z niej złość, zastąpiło je… współczucie. Poczuła ogromny żal w momencie, kiedy przed nią stanęła drobna, naga kobieta z włosami prawie całkowicie spalonymi. Nadal niewiarygodnie piękna, jednak żałośnie smutna. Najgorsze były jej pełne bólu oczy, takich oczu Amelia nie widziała nigdy ani u człowieka, ani u zwierzęcia. Nigdy nie widziała takiego smutku. To musiała być pułapka, nie mogła się dać nabrać… te jej oczy były tak szczere. Tak szczere, że przez moment poczuła, jak w jej oczach zbierają się łzy. Nie no, bez żartów, szybko pomrugała i zmarszczyła brwi, starając się opanować emocje.

      – Czego chcesz? – Mimo tego, że starała się mówić zwyczajnie, jej głos zadrżał.

      – Chcę ci tylko coś powiedzieć. – Spokojnie rzekła zasmucona piękność. Gdy otwierała usta, wokół nich zerwał się mocny wiatr i można było w nim usłyszeć przeraźliwy jęk. Amelia rozejrzała się przerażona.

      – To tylko część duszy jakiegoś człowieka, która zmierza do korony Drzewa Życia – powiedziała jak gdyby nic kobieta, a Amelii prawie nogi się ugięły.

      – Jaja sobie robisz? – Miała wrażenie jakby blondynie drgnęły kąciki ust.

      – Nie. Kierują się do Drzewa Życia, gdzie będą czekać na swoją kolej, by wrócić na ziemię i zapełnić kolejne ciało.

      – Ale… dlaczego tutaj? Dlaczego akurat my ich usłyszałyśmy? – Nie chciała już pytać o postać Roda, zdawała sobie sprawę, jak to wszystko jest skomplikowane i nie chciała się pogrążać przed nią swoją niewiedzą.

      – Nie tylko tutaj. W każdym miejscu na świecie jeśli tylko zdasz sobie sprawę z wszechobecnej śmierci to w podmuchu wiatru usłyszysz jęk duszy, która uwolniła się ze słabego ciała i kieruje się na spoczynek. – Amelia zadrżała.

      – A to czasem nie Weles ma się opiekować duszami?

      – Robi to. Lecz my, ludzie, zostaliśmy stworzeni przez obu boskich braci i każdy dał nam część siebie, która później do niego wraca.

      – Że co? Weles też miał w tym udział? – Nie chciało jej się w to wierzyć. Wiła zmarszczyła czoło.

      – Tak, kochał nas tak samo jak Perun, lecz do czasu. Gdy zaczęliśmy niszczyć naturę, która przez tyle lat dawała nam dom i była nam piastunką, miarka się przebrała. Musisz zrozumieć, że żaden z bogów nie jest zły. Bogowie, jak i wszystko co jest w naturze, ma postać dualistyczną. Wszystko zależy od tego, jak bardzo zostaje zachwiana równowaga. Po prostu jeden z bogów bardziej od gatunku ludzkiego ceni naturę i matkę ziemię. – Dziwnie to brzmiało z ust demona i nie dochodziło jej to do mózgu. Bo jak? Weles nie jest wcielonym diabłem?

      – Nikt nie ma prawa decydować o życiu ludzi, nawet bogowie. – Wiła się zaśmiała. – Zabawne, całe życie trwałaś w religii, która zabraniała ci tylu rzeczy, a się nie skarżyłaś. Druga sprawa, że to właśnie w chrześcijańskiej religii wpisany jest podział świata na dobro i zło. Natura tego nie zna.

      – To co było kiedyś, ja… Ja się zmieniłam. Wiem, kim jestem i co potrafię. – Czas zakończyć tę bezsensowną, pełną pouczającego tonu rozmowę. Odwróciła się i już miała ruszać, gdy poczuła na ramieniu dłoń. Przystanęła gotowa na wszystko.

      – Nawet nie wiesz, jakie masz szczęście. – Te słowa wryły jej się w mózg nie dlatego, że ujrzała przed sobą pięknego, białego łabędzia lecącego ku nieboskłonie, ale że dotarło do niej ukryte znaczenie zawarte w uszczypliwej uwadze. Czuła, że długo nie da jej spokoju.

      7

      Wstał i zdał sobie sprawę, że zostało mu niewiele czasu do ostatecznego starcia, a on psychicznie nie jest na to gotowy. Powaga sytuacji sprawiła, że przygwoździło go to do łóżka i za nic nie mógł się ruszyć, a może i nie chciał. Przed oczami miał swoją wizję końca i był wdzięczny, że jeszcze nikt nie wkradł się mu do głowy i nie przekazał prawdopodobnych losów populacji w razie jego przegranej. Złapał się za głowę i wymasował skronie, starając się odegnać złe myśli. Nic nie da złowróżenie, musiał się do tego pozytywnie nastawić, tylko jak skoro nawet gdy Perun wygra to on prawdopodobnie umrze. Jego życie było kruche w przeciwności do bogów czy potępionych dusz, które staną przeciwko niemu. W tej chwili dałby wszystko za rozmowę z dziadkiem, on na pewno by coś wymyślił, zawsze miał jakąś złotą radę. Staszek co prawda miał armię spod Giewontu, pewnie też wiele demonów stanie po jego stronie, nadal może to być jednak niewystarczająca liczba przeciw siłom Welesa. Przetarł oczy i zwlekł się z łóżka. Za oknem dopiero świtało. Ostatnimi czasy nie mógł długo sypiać ani też dobrze. Jego organizm jakby przeczuwał zbliżające się niebezpieczeństwo i nie pozwalał mu dostatecznie wypocząć. Ubrał się w dresowe spodnie i najbliżej leżącą bluzę, w korytarzu założył jedyne sportowe obuwie jakie miał. Sam by ich nie kupił, dostał je od matki, postanowił więc zrobić z nich użytek. Na trening czy bieganie świetnie się nadają. Wyszedł na dwór i zimny wiatr orzeźwił go przyjemnie. Z lekkim smutkiem zauważył, że na podwórku leżała mała warstwa śniegu. Nie dość, że oznaczało to czas wegetacji dla sił natury, to nieuchronnie zbliżała się chwila pękania łańcuchów Welesowych. Musiał rozruszać mięśnie i przewietrzyć umysł, nie było nic lepszego od biegania. Mięśnie tak przyzwyczajone do wysiłku mogły w końcu wylać z siebie nagromadzoną energię, by w końcu się rozluźnić i zwolnić bieg do truchtu. Oglądał tę piękną, senną już naturę, wsłuchiwał się w wiatr i dźwięki jakie wraz z nimi wydawały korony drzew. Wschodzące słońce przebijało się przez drzewa, a śnieg mienił się niczym diamenty. To wszystko zapierało dech


Скачать книгу