Triumf ciemności. Eric Giacometti

Triumf ciemności - Eric Giacometti


Скачать книгу
szeroko się do niego uśmiechnął.

      – Tak się cieszę, że pana widzę – ciągnął Himmler. – Niech mi pan nie każe czekać! Znalazł pan drugą swastykę, o której mówi się w Thule Borealis Kulten?

      Oberführer patrzył na niego, wciąż się uśmiechając.

      – W książce napisano, że znajduje się ona w miejscu zwanym Montseg, to zaś mogłaby być dawna nazwa Montserratu.

      – Udało się panu przeszukać to miejsce?

      – Nie, Reichsführerze, dotarłem tu dopiero przed godziną. Mój samolot miał awarię i po lądowaniu w Tuluzie nie udało nam się już wystartować. Dalszą drogę pokonałem samochodem tej nocy. Pomyśleć, że przemierzyłem połowę Indii i część Tybetu i transport nigdy nie nastręczał mi problemów… Ale wracając do pańskich pytań… Mnich, który udzieli na nie odpowiedzi, czeka na nas w swej celi. Potrzebny nam będzie tylko pański tłumacz.

      Weistort zerknął przez ramię Himmlera na kapitana, który rozmawiał z generałem.

      – To ten?

      – Tak, poprzedni zawiódł mnie już pierwszego dnia, zatrucie pokarmowe czy coś w tym rodzaju. Ten jest od niego bystrzejszy, chociaż jak na mój gust, za bardzo rozmiłował się w Hiszpanii.

      – Jest z Wehrmachtu…

      – Wiem, ale nie mamy legionu hiszpańskojęzycznych esesmanów.

      Himmler skinął na tłumacza, który wbiegł po schodach, by do nich dołączyć. Oddał honory Weistortowi, który bacznie mu się przyglądał.

      – Kapitanie, pańskie zdolności będą nam potrzebne.

      – Rozkaz – odparł młody oficer, który czuł się niezręcznie pod przenikliwym spojrzeniem nowo przybyłego.

      Gdy trzej Niemcy weszli do budynku głównego, w ciemnym, chłodnym korytarzu unosiła się woń kwiatów pomarańczy. Szli pośród gołych białych ścian. Himmler poruszał się bardzo szybko, Weistort dotrzymywał mu kroku, a kapitan zachowywał stosowny dystans.

      Himmler zniżył głos:

      – Aż trudno uwierzyć, że realizacja głównego celu mojej podróży do Hiszpanii zależy od jakiegoś mnicha.

      Przeszli przez imponującą bibliotekę, minęli wejście do kaplicy i znaleźli się przed szeregiem drzwi do cel. Jedne z nich były szeroko otwarte. Z sąsiedniego pokoiku przenikała smuga światła, na krótko przesłonił ją cień, który nagle zniknął.

      Himmler zatrzymał się w progu, dwaj pozostali weszli. Wewnątrz na prostym krześle siedział mężczyzna z tonsurą. Jego twarz pokryta była gęstą siatką drobnych ciemnych zmarszczek. Mamrotał modlitwy, przesuwając duże jak oliwki paciorki różańca. Jego brudny habit cuchnął stęchlizną.

      Weistort mimowolnie obrzucił pełnym pogardy spojrzeniem wiszący na ścianie za mnichem krucyfiks i bladego wychudzonego Chrystusa. Krew obficie spływała z jego nóg i czoła.

      Mnich przywitał ich skłonieniem głowy, nie okazując jednak szczególnego szacunku. Jego oczy zdawały się zdradzać, że myślami jest daleko.

      Weistort położył dłoń na ramieniu kapitana.

      – Proszę go zapytać, czy słyszał o małym obrazie, na którym namalowany jest zamek, a nad nim gwiazda.

      Zdziwiony kapitan uniósł brew.

      – Wydawało mi się, że Reichsführera interesuje Graal.

      – Nie dyskutować, tłumaczyć! – warknął Oberführer.

      Kapitan wypełnił rozkaz, ale mnich pokręcił głową.

      – Mówi, że prawie dwa lata temu republikanie splądrowali klasztor. Ale pamięta obraz ukryty w skryptorium.

      Weistort nie okazywał emocji, lecz jego odpowiedź była błyskawiczna:

      – Czy przypomina sobie jakieś szczegóły? Jakieś nazwisko?

      Mnich obserwował go pustym wzrokiem, mówiąc do ucha tłumacza, który skinął głową.

      – Mówi, że to byli sami czerwoni, dzicz, nazywa ich synami demona. Ukrzyżowali jednego z zakonników. Ich dowódcą był niejaki Jaime, a towarzyszył mu pewien Francuz. To on miał ukraść i zabrać ten obraz. Mnich nic więcej nie wie.

      Weistort uderzył pięścią w ścianę. Jego twarz wyglądała jak wykuta w granicie. Himmler, który wszystko słyszał, nie starał się ukryć rozczarowania.

      – Dwa lata… Do diabła! Jeżeli nie zostali zabici, to uciekli do Francji. Obawiam się, że przyjechałem tu na darmo. Pomyśleć tylko, że nakłoniłem Führera do spotkania z tym osłem Franco, bo zależało mi na tej podróży.

      Ciężkim krokiem wyszli z celi.

      – Nie mam w tym kraju już nic do roboty. – Himmler wykrzywił usta. – Co do pana, Weistort, podąży pan ich tropem. Niezwłocznie. Musimy za wszelką cenę zdobyć ten obraz.

      Weistort strzelił obcasami.

      – Rozkaz!

      Nieoczekiwanie z sąsiedniej celi wyszedł duchowny. Masywny olbrzym o szerokim czole.

      – Reichsführer, to dla mnie zaszczyt poznać pana – zakrzyknął w nienagannej niemczyźnie.

      Wyciągnął rękę do Himmlera, który instynktownie się cofnął. Nigdy nie podawał ręki rozmówcom. Ze względów higienicznych.

      Weistort poczuł się zobowiązany do interwencji.

      – Kim pan jest?

      Mężczyzna uśmiechnął się pogodnie.

      – Ojciec Matteus, jałmużnik garnizonu Barcelony. Często tu przyjeżdżam, żeby umocnić się duchowo.

      – Dobrze włada ojciec naszym językiem – zauważył Weistort.

      Duchowny pogładził szeroką jak łopata ręką niedogoloną brodę.

      – To dlatego, że podczas wojny domowej spędziłem pół roku w Monachium. Udałem się tam jako członek delegacji Kościoła hiszpańskiego. Jestem pełen podziwu dla waszego Führera, mimo że ponoć nie bywa na mszy tak często jak nasz Caudillo. – Kątem oka zerknął na celę, z której przed chwilą wyszli. – Pozwoliłem sobie przysłuchiwać się rozmowie. Wybaczą mi panowie… – Zawahał się, a po chwili podjął: – Tak się składa, że ze względu na moją funkcję jestem często wzywany do narodowych obozów resocjalizacji, by wskazać drogę zagubionym duszom, a nieraz także udzielać sakramentów skazanym na śmierć.

      Himmler przyglądał mu się z zaciekawieniem.

      – Z niektórymi nawiązałem znajomość – ciągnął ksiądz. – Czasami nawet dyskutujemy sobie w celi. Próbowałem ratować tych, którzy są tego warci. Zresztą papież Pius XII przyznał, że…

      Oberführer uniósł rękę, przerywając mu.

      – Ojcze, nasz czas jest cenny. Proszę przejść do sedna sprawy.

      Olbrzym znów pogładził brodę.

      – Tak, oczywiście… Proszę wybaczyć. Dwa tygodnie temu poznałem niejakiego Tristana. U nas to dość rzadkie imię. Nie przypominam sobie już jego nazwiska, ale jego doskonale pamiętam. To Francuz. Człowiek wielkiej kultury, doskonale znający ewangelie. A wśród czerwonych to raczej rzadkość. Należał do tych przeklętych brygad międzynarodowych, które bardzo nam zaszkodziły… Być może…

      Twarz Weistorta rozbłysła.

      – Nareszcie jakiś trop! Wie ojciec, w którym jest więzieniu?

      – Nie,


Скачать книгу