Zemsta i przebaczenie Tom 2 Otchłań nienawiści. Joanna Jax

Zemsta i przebaczenie Tom 2 Otchłań nienawiści - Joanna Jax


Скачать книгу
Tworząc swoje alter ego od dnia narodzin, wkraczał do świata fikcji, gdzie czuł się zupełnie dobrze. Miał nadzieję, że tym samym wymaże ze swojej głowy rodzinę i Hankę Lewin. Jednak gdy doszedł do chwili swojego ożenku, fikcyjną żonę nazwał „Hanna Lenska”, aby chociaż w wyobraźni cieszyć się jej obecnością. Chwilami Jurij musiał go stopować, bo w owym wyimaginowanym życiorysie Hanna Lenska jawiła się jako kobieta bez skazy, o idealnej urodzie, wysublimowanym guście i charakterze anioła. A im bardziej zagłębiał się w jej losy, tym bardziej zdawała się nieskazitelna, niczym nimfa, której kruchość i delikatność w najmniejszym stopniu nie pasowały do kapitana Armii Czerwonej. Oczywiście miał także potomstwo, śliczną, słodką córeczkę o imieniu Nadieżda, która była równie doskonała jak jej matka.

      – Dobrze… – mruknął Sacharow. – Jak się poznaliście?

      – Śpiewała w Kuskowie piękne rosyjskie pieśni i zakochałem się od pierwszego wejrzenia. Kobiety lubią takie historie, Gertrud von Rinemann także je pokocha. – Roześmiał się.

      – Chyba brakuje wam kobiet, kapitanie Łyszkin, bo fantazja was ponosi – zawtórował mu Sacharow.

      – Tak, w istocie, trochę przesadziłem – zawstydził się Igor, bo przecież nie mógł się przyznać, że właśnie w taki sposób Hanka Lewin wkroczyła w jego życie, zadomowiła się i była klasycznym przykładem tego, że istnieje coś takiego, jak miłość od pierwszego wejrzenia, z której lubiano sobie kpić w męskim towarzystwie, nazywając wymysłami pensjonarek i poetek.

      I tak każdego dnia Igor Łyszkin przyzwyczajał się do swojego nowego, ponurego życiorysu, pełnego lęku i pogardy dla nowego systemu, gdzie jedynym jasnym punktem były żona Hanna i córka Nadieżda.

      5. Chełmice, 1941

      Emil Lewin tym razem zrezygnował ze swojego szykownego ubioru; miał na sobie watowaną kurtkę, wyświechtany beret i nie różnił się niczym od prostych robotników z prowincji. Podobnie wyglądał jego kompan, Franek „Diamentowa Rączka”. Emil nie obawiał się, że zostanie rozpoznany, bo niewielu już o nim pamiętało w Chełmicach, a i on zmienił się, odkąd stąd wyjechał, ale nie chciał zwracać na siebie uwagi ani patroli, ani mieszkańców Chełmic.

      Wysiedli na obskurnej stacji i ruszyli przez miasteczko. Był ciemny zimowy wieczór. Ulice spowiła szadź i można było jedynie odróżnić kontury budynków czy idących postaci. Lewinowi było to na rękę, a słaba widoczność odciągała jego myśli od wspomnień związanych z Chełmicami. Nawet po latach nie umiał myśleć o miejscu swojego urodzenia i dzieciństwa z sentymentem. Jego los mógłby wyglądać zupełnie inaczej, gdyby nie decyzja podjęta przez ojca. „Gdyby, gdyby…” – myślał niekiedy Lewin, dorabiając do swojego gdybania kolorowe historie. Tego dnia mógłby iść do dworku po to, by odwiedzić swojego ojca, porozmawiać z nim i zapytać o zdrowie. A ponieważ stary Chełmicki pozbył się go, przyjechał teraz do niego w charakterze oprawcy. Nawet nie chciał robić wcześniejszego rozpoznania, jak to ustalił z Frankiem. Był zdeterminowany, aby oskubać Antoniego ze wszystkiego, co się da. Bez względu na to, jak bardzo Emil Lewin usiłował się oszukiwać, że robi to tylko i wyłącznie dla siostry, i tak do głosu dochodziły jego prawdziwe intencje. Odwet, zemsta i nienawiść. Tak bardzo pragnął, aby ten pewny siebie człowiek płaszczył się przed nim, żebrząc o litość i wybaczenie. I miał nadzieję, że właśnie tak będzie, a duma i pewność siebie starego Antoniego rozpłyną się w chełmickiej mgle.

      – Mózgujesz, Lewin, czy aby stary nie wykorkuje ze strachu? – zagadnął Franek.

      – Nie… – ocknął się z zamyślenia i skłamał. – Zastanawiam się, czy ma jakieś pieniądze w domu…

      – No miałeś przyfilować starego i na patrzonek pojechać. A tera mi nawijasz, że jak amerykany na grandę idziemy? – Franek przystanął na drodze i rozzłościł się.

      – Co się pieklisz, Rączka? Jak miałem na kwadrat wejść? – zapytał poirytowany Emil.

      – Taki cwany dzięcioł, a pod czachą wiatr hula – mruknął Franek.

      Szli dalej, milcząc, co sprawiło ulgę Emilowi, bo miał już dosyć gadatliwości Franka. Nie minęło jednak kilka minut, gdy ten znowu się odezwał.

      – A jak stary kopyta wyciągnie? Takiego, jak się majchrem postraszy, to może wykorkować, bo dzwon już stary i sponiewierany…

      – A niech zdycha, dziadyga – warknął Emil.

      – Oj, cóś ci ten cylinder ostro na odcisk nadepnął.

      – Wystarczająco, żeby mu życzyć zdychania w męczarniach – bąknął Lewin.

      – A kto on dla ciebie? Robiłeś u niego czy ci maniurę poderwał? – zarechotał Franek.

      – To mój ojciec – cicho odpowiedział Emil.

      – E… co ty mnie za frajera masz? Co ty mi tu taki bałach żenisz? Do ojca to z szacuneczkiem trzeba… – zniesmaczył się Franek.

      Lewin nie wytrzymał. Ponownie przystanął i chwycił Franka za poły grubej kufajki.

      – Zamknij się w końcu. Taki on ojciec, że lepszy był dla mnie obcy człowiek niż on. Zostawił mnie w biedzie, a jak poszedłem do niego z wyciągniętą ręką, to gorzej jak psa potraktował. Co ty myślisz, że siostrę by mi ratował, nie swoje dziecko, jak własnego syna znać tyle lat nie chciał? Niech zdycha parszywiec, ale zanim go wpędzę to grobu, ogołocę z czego się da. Szacunek… – Prychnął z pogardą.

      – No jak taki z niego frant, to niech idzie kwiatki wąchać. Ale ja, Lewin, do tego ręki nie przyłożę. Nie przyżenię mu kosałką. Ja za delikatny jestem na mokrą robotę… – Franek skrzywił się.

      – Nikt ci nie każe. Jak nie odda po dobroci, ja mu chętnie wymierzę sprawiedliwość. A teraz zamknij się w końcu, bo już mnie męczy to twoje paplanie – stanowczo odpowiedział Emil.

      – No i szafa gra. Mam tylko nadzieję, że nie dymaliśmy po próżnicy i jakieś ciekawe fanty znajdziemy. A najlepsze byłyby dolary – rozmarzył się Franek i istotnie przestał się odzywać.

      Gdy doszli do zabudowań Chełmickiego, Lewin polecił:

      – Wyciągnij kiełbasę, zaraz psy się zlecą.

      – Mam pod ręką. Kto to widział, żeby w takich czasach psy kiełbasą karmić – mruknął niezadowolony.

      – Tak, zwłaszcza z cyjankiem jest pyszna. Przestań jęczeć, na suchy chleb te psy nie polecą.

      – Tak, tego zasranego „dźwiękowca” to nawet psy by nie ruszyły – zarechotał „Diamentowa Rączka”

      – Morda w kubeł – wysyczał Emil.

      Kilka minut stali koło ogrodzenia, ale żadne zwierzę nie podbiegło do płotu ani też nie słychać było szczekania. Lewin delikatnie popchnął furtkę i wszedł na teren posesji.

      – Właź, psów się pewnie pozbył, co by im żreć nie musiał dawać – wyszeptał Emil.

      – Tyle kiełbasy na zmarnowanie poszło – bąknął Franek i przeszedł przez furtkę.

      Gdy tylko znaleźli się w połowie drogi do domu, usłyszeli ciche warczenie. Poświecili latarką i ujrzeli przed sobą dużego mieszańca z zaropiałymi ślepiami. Od razu było widać, że psisko jest stare i nie stanowi dla nich zagrożenia, a jego szczekanie przypominało rzężenie.

      – Chyba dam mu tę kiełbasę, niech się psina się męczy – wyszeptał Franek.

      – Zostaw,


Скачать книгу