Duchowni o duchownych. Artur Nowak

Duchowni o duchownych - Artur Nowak


Скачать книгу
Spotykasz nowych kolegów.

      Około pięćdziesięciu.

      Spory narybek.

      Trzeba dodać, że pochodziliśmy z dwóch diecezji: krakowskiej i bielsko-żywieckiej.

      To są liczby, o których Kościół może dziś tylko pomarzyć. Teraz na rok trafia osiem–dziewięć osób.

      Albo i mniej, zależy gdzie.

      Spotykasz cały przekrój ludzi. Musisz zamieszkać w pokoju z innymi chłopakami.

      Początki były trudne z innego powodu. Poczułem się po prostu zamknięty. W liceum miałem swobodę, czułem się niezależny. Byłem mocno zaangażowany w życie parafii. Do tego działałem jako animator w oazie. A tu trafiłem za ciemne mury seminarium. Zresztą miałem traumę po liceum katolickim, do którego chodziłem wcześniej. Po szkole podstawowej na chwilę wylądowałem u karmelitów. To było liceum zamknięte dla chłopców. Wytrzymałem niespełna miesiąc.

      Dlaczego?

      To był właściwie poprawczak. Rodzice, którzy nie radzili sobie z synami, oddawali ich na wychowanie karmelitom. To liceum zresztą jest już chyba zamknięte.

      Ale to był twój wybór?

      Tak, to był mój wybór. Chciałem się jeszcze bardziej zbliżyć do kapłaństwa, ale mocno się rozczarowałem. To było zderzenie z zupełnie innym środowiskiem. Kolegom z liceum daleko było do moich znajomych z oazy. Pamiętam, że spałem w sali jedenastoosobowej. Zastałem tam ludzi, którzy nigdy nie powinni trafić do katolickiego liceum. Miejsce też było dość dołujące. Ponury, stary budynek, sromotny i odpychający. Mam przed oczyma stołówkę w piwnicy, okienka przy suficie, a w każdym kącie trutka na szczury. Trzeba było walczyć o chleb, bo chłopaki kradli. Ładowali chleb do kieszeni, a ja chodziłem non stop głodny. Idąc do seminarium w Krakowie, obawiałem się, że zastanę taki właśnie obrazek.

      A jakich ludzi spotkałeś w seminarium?

      Mimo wszystko dojrzalszych.

      W seminarium obowiązuje dryl, porządek, godziny modlitw i posiłków.

      Tak. Brakowało mi swobody, normalności. Wielki budynek, niby centrum miasta, a tak naprawdę totalne odludzie. Niby było nas tam sporo, ale wszyscy byliśmy tacy sami.

      Rozumiem, że inni klerycy, podobnie jak ty, wiedzieli, po co przyszli do seminarium.

      Trudno uogólnić. Byli tacy, którzy wiedzieli, czego chcieli, i tacy, którzy nie wiedzieli. Przyszli do seminarium, bo imponował im proboszcz albo wujek ksiądz. Teraz, jak na to patrzę, to wydaje mi się, że ci ludzie zmieniali się z miesiąca na miesiąc. Odnosiłem wrażenie, że seminarium coraz bardziej ich psuło. Że stopniowo z tych pobożnych, fajnych chłopaków, stają się przebiegłymi cwaniakami, którzy całą swoją energię poświęcają temu, żeby oszukać system, żeby zostać wyświęconym, nie zdradzając swojego prawdziwego ja.

      Co masz na myśli?

      Mnie się wydaje, że w seminarium nie można być sobą. Obserwowałem, że klerycy mnóstwo uwagi poświęcają temu, jak się prezentują na zewnątrz, żeby się przypodobać przełożonym, zamiast wysiłek ten przekierować na doskonalenie się i rozwój duchowy. A najgorsze było to, że to skutkowało. Znam naprawdę sporo historii o tej dwulicowości. Nie mam wątpliwości, że część z tych chłopaków po prostu nie nadawała się na księdza, bo prowadzili podwójne życie. Mam na myśli relacje homoseksualne oraz heteroseksualne. Na pierwszym roku jeszcze tego nie widziałem, ale już na drugim, trzecim nie dało się tego nie zauważyć. W mimo wszystko te osoby były cenione przez przełożonych. Szlag mnie trafiał, jak widziałem tę ślepotę formatorów. Nie wiem, czy oni tego naprawdę nie widzieli, czy może po prostu myśleli, że ksiądz musi stwarzać pozory. Skoro jesteś dobry w stwarzaniu pozorów, to będziesz dobrym księdzem. A to, że w środku jesteś niepoukładany, już nas nie interesuje. Dużo o tym myślałem.

      Może ci młodzi ludzie naśladowali sposób życia, który się sprawdzał?

      Miałem wrażenie, że seminarium nie dość, że nie rozwijało kleryków, to jeszcze ich psuło. Mieliśmy przełożonego, który w ogóle nie powinien pełnić takiej funkcji. Pewnie znalazłbym więcej takich, ale ten jeden był szczególnie paskudny. Ciągle nas zastraszał, nastawiał przeciwko sobie, kazał nam na siebie donosić. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego naszym przełożonym jest właśnie taka postać.

      A nie próbowałeś o tym z kimś pogadać? Przecież ktoś musiał być normalny.

      Ale system jest nienormalny. Nawet jakbym się przed kimś otworzył, uznałby pewnie, że jestem nieprzystosowany, że to mnie przerasta, że jestem za słaby. Myślę, że dobudowano by do tego właśnie taką teorię.

      A co masz na myśli, mówiąc o wizerunku zewnętrznym?

      Liczą się dobre oceny, obowiązkowość. Nikogo nie interesuje, co w człowieku siedzi. Ważne było też to, jaką pozycję w diecezji miał twój proboszcz. Jeżeli ktoś pochodził z dużej parafii z wpływowym proboszczem, który dawał dużo pieniędzy na kurię, to takiemu klerykowi było łatwiej z automatu. Tak to widziałem. A gdy ktoś był z wioski, skąd proboszcza nikt nie znał, ten był nikim. Więc, mówiąc w przenośni, albo masz bogatych rodziców, albo się nie liczysz. Ten schemat powtarzał się też w innych seminariach.

      Wspomniałeś, że niektórzy klerycy prowadzili podwójne życie. To było jawne?

      Raczej się kamuflowali, ale jak się żyje ze sobą dwadzieścia cztery godziny na dobę przez pięć lat, to trzeba być naprawdę ślepym, żeby tego nie widzieć. Wiedzieliśmy, kto żyje w parach homoseksualnych. Sam miałem propozycje, dostawałem nawet listy miłosne. Absolutnie nie wulgarne, tylko takie czułe, wynikające z zakochania. Jeden chłopak, wiedziałem o kogo chodzi, napisał mi taki ładny liścik miłosny. Dziś jest on w związku homoseksualnym z innym księdzem. Właściwie powinienem był coś z tym wtedy zrobić, ale co?

      No właśnie.

      Pójść do przełożonego, pokazać ten list. Wydawało mi się to jednak małe. Pomyślałem, że to sprawa przełożonych, ojców duchownych, ich zadaniem jest formowanie przyszłych księży. To oni są od wyłapywanie takich rzeczy. Zresztą, zawsze uważałem, że homoseksualista może być księdzem. Bo niby dlaczego nie mógłby?

      Nie ma żadnej różnicy?

      Nie – i jeden, i drugi ma taką samą możliwość łamania celibatu. Sytuacja jest o tyle jasna, że przecież przyszli do seminarium, żeby zostać księżmi i żyć w celibacie, czyli wstrzemięźliwości seksualnej.

      No ale przecież w środowisku zdominowanym przez jedną płeć siłą rzeczy między homoseksualistami będą się tworzyć jakieś napięcia, zazdrości, uniesienia miłosne. Więc ta atmosfera może nie być sprzyjająca.

      Seminarium to okres przejściowy. Docelowo lądujesz na parafii, gdzie nikt nikogo nie kontroluje. Jeden ma kochankę, a drugi kochanka. Przecież dzisiaj ksiądz funkcjonuje nie tylko na parafii, ale jest też w szkole, szpitalu, wojsku. Pewnie trochę inaczej jest w zakonie (mam na myśli zgromadzenia zamknięte). I może faktycznie, jeżeli w zakonie zamkniętym żyje dziesięciu facetów, to między nimi będzie buzowało.

      Przychodzisz do seminarium jako człowiek, który ma wizję swojego powołania, kapłaństwa. I zderza się ona z realiami, o których mówimy. To pewnie dylemat, przed którym staje wielu kandydatów do kapłaństwa. Idą na kompromis?

      Dobrze, że porozmawialiśmy na początku o mojej oazie. To było doświadczenie autentycznej wiary. Tego mi


Скачать книгу