Wyprawa Gniewomira. Piotr Skupnik
ty-line/>
Gniewomir, nasz jarl zuchwały i niezwyciężony,
Rozmiłowany w niewiastach i niepohańbiony,
Niegardzący mocnym piwem i szlachetnym winem,
Wypiął tyłek Odynowi, by stać się chrześcijaninem.
Na wodach Sundu stawał mężny, nieugięty,
Aż wyszedł mu naprzeciw Smoczy Łeb nietknięty,
Lecz nasz nieulękły jarl w mig się z nim rozprawił
I do pałacu w Asgardzie rychło go wyprawił.
Za ukochaną ruszył na sam kraniec świata,
W wyniku podłych knowań przyrodniego brata,
Na mrocznej wyspie wojów swych ze smyczy spuścił
I samemu Krwiopijcy miarkę krwi upuścił.
PROLOG
Jest dżdżysty wrześniowy poranek, roku pańskiego 1050. Od trzech dni niemal nieprzerwanie pada deszcz. Promienie słońca nie mogą przebić się przez kożuch ciemnych chmur zakrywających niebo. Jest chłodno i nieprzyjemnie. Zimny wiatr przenika przez ściany domostw i dociera aż do szpiku kości. Wszyscy otulamy się ciepłymi okryciami, chroniącymi przed zimnem i z utęsknieniem czekamy na powrót ciepłych dni. Wierzymy, że one nadejdą. Wszak do zimy jest jeszcze daleko.
Otwieram ciężkie okiennice, aby oświetlić izbę, w której sypiam. Spoglądam na tkwiącą w ścianie pochodnię, która dopiero co się wypaliła. Przenoszę wzrok na swoje łoże pokryte miękkimi skórami. Spoczywa na nim mój topór, tarcza oraz hełm. Kolczugę mam dziś na sobie, a miecz trzymam krzepko w prawej dłoni. Przyodziałem się jak do bitwy, gdyż uznałem, że to właściwe. Widok bojowego oręża ułatwi mi przywoływanie wspomnień.
Rozlega się ciche pukanie oraz skrzypienie otwieranych drzwi. W progu izby staje moja córka, Marzanna. Nadal jest piękna, mimo pięćdziesięciu lat. Jest bardzo podobna do swojej matki. Kiedy patrzę na jej twarz i spoglądam na włosy, widzę moją ukochaną − Welewitkę.
Marzanna podchodzi do stołu i stawia na nim gliniany dzban wypełniony ziołowym napitkiem oraz dwa drewniane kubki. Spogląda na mnie i uśmiecha się radośnie.
− Wybierasz się na kolejną wojnę, ojcze? – pyta.
− Tak, córko – odpowiadam. − Niebawem znów przywołam minione czasy i będę wojował.
− Ksiądz Anzelm już zakończył modlitwy. Wkrótce cię odwiedzi.
− Dobrze. Nie mogę się już doczekać.
− Małe sierotki, Bogusz i Hanka, też czekają na ciebie.
Obiecałeś im, że przyjdziesz.
− Wiem. Zapewnij dziatki, że nie zapomniałem. Przyjdę do nich dziś przed snem i opowiem im przypowieść o orle i wężu.
− Będą zachwycone, ojcze.
− Rzeknij mi jeszcze córko, gdzie Jaśko Tur? Może by powspominał razem ze mną.
− Widziałam go, jak szedł do boru z chłopcami, aby narąbać drew na opał. Wiesz dobrze, że on nie gustuje we wspominkach.
− Cóż. Jego strata.
Marzanna wychodzi z izby, a ja siadam na krześle i czekam. Nalewam napoju do kubka i rozkoszuję się jego miodowym smakiem. Równocześnie pogrążam się we wspomnieniach.
Po raz kolejny przywołuję burzliwe wydarzenia z mojego dzieciństwa i młodości. Widzę matkę brodzącą po mokrym piasku na plaży. Widzę ojca wyruszającego na polowanie z ciężką włócznią w dłoniach. Widzę brata mocującego wiosło sterowe do burty swej łodzi. Widzę siostrę wróżącą z patyczków runicznych, wystruganych z jesionowego drewna. Widzę moją Welewitkę, która kładzie dłonie na główkach dzieci zgromadzonych przed świątynią Świętowita. Widzę również wpadające na siebie drakkary. Słyszę trzask pękającego drewna oraz wrzaski zabijanych i jęki rannych. Znów dostrzegam strasznego Elfhelma kroczącego w moją stronę z olbrzymim młotem i pokaźnym mieczem w rękach.
O tym wszystkim jednak już opowiadałem. Owe wspomnienia zostały zapisane na pergaminowych kartach. Teraz nadeszła pora na dalszy ciąg mojej spowiedzi. Nadszedł czas na streszczenie pierwszych lat w służbie księcia Bolesława. To właśnie z woli mieszkowego potomka skrzyżowałem ostrza z przyrodnim bratem pałającym chęcią odwetu. Niedługo potem najbliższa mi osoba znalazła się w wielkim niebezpieczeństwie. Zostałem zmuszony do odbycia dalekiej podróży na krańce Midgardu. Płynąłem przez ziemie chrześcijan i muzułmanów, aż dotarłem do gorącego kraju piaszczystych wydm. Napotkałem tam: budzące grozę smoki, wielkie i żarłoczne lwy oraz majestatyczne kolosy, zwane słoniami. Najtrudniejsza była jednak walka ze straszliwym wrogiem, który oddawał cześć demonicznemu posągowi i pił ludzką krew.
Z rozmyślań wyrywa mnie kolejne stukanie do drzwi. Po chwili do izby wkracza ksiądz Anzelm odziany, jak zwykle, w czarną sutannę z kapturem. Pod nią nosi zapewne ciepłą, wełnianą tunikę. W prawej dłoni duchowny trzyma koszyk wypełniony zwojami pergaminu oraz pękami gęsich i kaczych piór. W lewej ręce dzierży spory flakon czarnego atramentu.
− Witaj, panie! – woła od progu, po czym podchodzi do stołu i zaczyna rozkładać na nim swoje przybory.
− Witaj, Anzelmie – odpowiadam. – Długo cię nie było.
− Cóż, miałem obowiązki w stolicy.
− Jakież to?
− Musiałem dopilnować skrybów, żeby zszyli karty zawierające twoje wspomnienia. Długo musiałem im się naprzykrzać, lecz w końcu spełnili moją prośbę i stworzyli pokaźny wolumin.
− Masz go przy sobie?
− Nie. Księga pozostała w Krakowie.
− Dlaczego?
− Bo sam książę Kazimierz chciał ją przeczytać. Z tego co wiem, także biskup chce rzucić na nią okiem.
− Cóż. Wobec tego będę musiał zaczekać na swoją kolej. Nastaje chwila ciszy. Anzelm macza pióro w inkauście i pyta.
− Możemy zaczynać, Gniewomirze?
Zaciskam prawą dłoń na rękojeści miecza i wydobywam go, przytrzymując pochwę kolanami. Rozlega się znajomy, charakterystyczny szczęk stali. Jakże on miły dla uszu starego wojownika! Dotykam ostrza mej klingi wskazującym palcem lewej ręki i wpatruję się w kroplę świeżej krwi, która spada na podłogę.
− Zaczynajmy, przyjacielu – odpowiadam.
Część PIERWSZA
BRATERSKA waśń
Jeżeli walczysz, to nie myśl o zwycięstwie, lecz czyń wszystko, aby nie przegrać. Jeśli bowiem nie zostaniesz pokonany, to pewnikiem zwyciężysz.