Przekleństwa niewinności. Jeffrey Eugenides
róż, wiązanki storczyków, piwonie. Peter Loomis, który pracował jako doręczyciel kwiatów, opowiadał, że kwiaty wypełniały cały salon domu Lisbonów. Bukiety rozkwitały na krzesłach i leżały rozrzucone na podłodze.
– Nawet nie włożyli ich do wazonów – powiedział.
Większość ludzi dołączyła typowe, okolicznościowe kartki z napisem „Z wyrazami współczucia” czy „Nasze najszczersze kondolencje”, ale kilku bardziej snobistycznych przedstawicieli elity, przyzwyczajonych do pisania osobistych tekstów na każdą okazję, opracowało własne kondolencje. Pani Beards użyła cytatu z Walta Whitmana, który później powtarzaliśmy sobie jak mruczankę: „Wszystko porusza się i podąża dalej, nic nie ginie doszczętnie, a umrzeć jest czymś innym, niż wszystkim się wydaje, i czymś szczęśliwszym”. Kiedy Chase Buell wsuwał pod drzwi Lisbonów kartkę od swojej matki, zerknął na nią i zobaczył, że było tam napisane: „Nie wiem, co Państwo czują. Nawet nie będę udawać”.
Kilka osób odważyło się złożyć osobistą wizytę. Pan Hutch i pan Peters przyszli do domu Lisbonów osobno, ale ich relacje niewiele się różniły. Pan Lisbon zaprosił ich do środka i zanim spróbowali poruszyć ten bolesny temat, usadowił ich przed telewizorem, w którym trwała transmisja meczu baseballu.
– Ciągle mówił o ławce rezerwowych – opowiadał pan Hutch. – Do cholery! W college’u grałem jako miotacz. Musiałem poprawić go w kilku podstawowych kwestiach. Po pierwsze, chciał wymienić Millera, chociaż to był nasz jedyny porządny zawodnik. Zupełnie zapomniałem, po co tam przyszedłem.
Z kolei pan Peters opowiadał:
– Ten facet był na poły nieobecny. Ciągle regulował nasycenie kolorów w telewizorze, tak że pole gry było praktycznie niebieskie. Potem usiadł. Już po chwili znowu wstał. Weszła jedna z dziewcząt – nie wiem, czy ktoś jest w stanie je rozróżnić – i przyniosła nam parę piw. Pociągnęła łyk jego piwa, a dopiero później mu je podała.
Żaden z mężczyzn nawet nie poruszył kwestii samobójstwa.
– Ja chciałem, naprawdę – powiedział pan Hutch. – Po prostu nie było jak.
Ojciec Moody wykazał więcej wytrwałości. Pan Lisbon przyjął duchownego tak samo jak innych mężczyzn i posadził go przed telewizorem. Kilka minut później, jakby na dany znak, Mary podała piwo. Ale to nie odwiodło ojca Moody’ego od powziętego zamiaru. Podczas drugiej zmiany meczu baseballu powiedział:
– Może byśmy zaprosili tu panią Lisbon? Porozmawiajmy trochę.
Pan Lisbon nachylił się w stronę odbiornika.
– Obawiam się, że ona nie chce teraz nikogo widzieć. Nie czuje się zbyt dobrze.
– Na pewno z chęcią zobaczy się ze swoim księdzem – powiedział ojciec Moody.
Wstał z fotela, gotów do wyjścia. Pan Lisbon podniósł dwa palce. Oczy zaszły mu łzami.
– Ojcze – powiedział. – Ojcze, dwóch zawodników wysłanych na aut.
Paolo Conelli, który był ministrantem, słyszał, jak ojciec Moody opowiadał kierownikowi chóru, Fredowi Simpsonowi, że pozostawił „tego dziwnego człowieka, niech Bóg wybaczy mi, że tak mówię, ale takim go stworzył”, i ruszył w górę po głównych schodach. Już wtedy w domu zaczynały pojawiać się pierwsze oznaki zaniedbania, aczkolwiek było to jeszcze nic w porównaniu z tym, co miało nadejść później. Na schodach walały się kłaczki kurzu. Na podeście leżała na wpół zjedzona kanapka, jakby w tym miejscu zbyt wielki smutek nie pozwolił komuś jej dokończyć. Ponieważ pani Lisbon przestała prać, a nawet nie kupowała już proszku do prania, dziewczęta zaczęły prać ubrania ręcznie w wannie i gdy ojciec Moody mijał ich łazienkę, zobaczył wiszące na zasłonce do prysznica koszule i bieliznę.
– To był naprawdę dosyć przyjemny dźwięk – powiedział. – Jak krople deszczu.
Z posadzki podnosiła się para wodna niosąca zapach mydła jaśminowego (kilka tygodni później poprosiliśmy ekspedientkę w dziale kosmetyków w sklepie Jacobsena o mydło jaśminowe, abyśmy sami mogli je powąchać). Ojciec Moody stał przed drzwiami łazienki, zbyt onieśmielony, aby wejść do tej wilgotnej groty będącej łącznikiem między dwoma zajmowanymi przez dziewczęta pokojami. Gdyby nie był księdzem i zajrzał do środka, zobaczyłby ustęp, wyglądający jak tron, na którym córki Lisbonów wypróżniały się publicznie, oraz wannę, która po zapełnieniu poduszkami służyła za kanapę, dzięki czemu dwie siostry mogły się wygodnie wyciągnąć, podczas gdy trzecia kręciła sobie włosy. Ujrzałby kaloryfer zastawiony szklankami i puszkami coca-coli, mydelniczkę w kształcie muszli małża, służącą w razie potrzeby za popielniczkę. Już jako dwunastolatka Lux potrafiła całe godziny spędzać na paleniu papierosów w kiblu, wydmuchując dym albo za okno, albo w mokry ręcznik, który później wywieszała na zewnątrz. Ale ojciec Moody nie zobaczył nic z tych rzeczy. On tylko przeszedł przez tropikalny prąd powietrza i to wszystko. Czuł za sobą chłodniejsze przeciągi w domu, wirujące drobinki kurzu oraz ten szczególny zapach, charakterystyczny dla każdego domu, rozpoznawało się go od razu po wejściu – dom Chase’a Buella pachniał skórą, Joego Garsona majonezem, a dom Lisbonów, jak sądziliśmy, jak czerstwa prażona kukurydza, chociaż ojciec Moody, odwiedzając dom po pierwszym samobójstwie, powiedział:
– To było coś na kształt zakładu pogrzebowego i schowka na szczotki naraz. Te wszystkie kwiaty. Ten cały kurz.
Chciał się cofnąć w jaśminowy prąd, ale gdy tak stał, słuchając deszczu uderzającego w kafelki łazienkowe i zmywającego ślady stóp dziewcząt, usłyszał głosy. Szybko obszedł przedpokój, głośno wzywając panią Lisbon, ale ona się nie odezwała. Wrócił do schodów i już zaczął po nich schodzić, gdy przez częściowo otwarte drzwi zobaczył córki Lisbonów.
– W tamtym momencie te dziewczęta nie miały zamiaru powtarzać błędu, jaki popełniła Cecilia. Wiem, że teraz wszyscy myślą, że one to zaplanowały albo że my nie zajęliśmy się tym w odpowiedni sposób, ale wtedy były nie mniej wstrząśnięte niż ja.
Ojciec Moody delikatnie zastukał w drzwi i zapytał, czy może wejść.
– Siedziały razem na podłodze i widziałem, że płakały. Sądzę, że zorganizowały sobie coś w rodzaju piżamowego przyjęcia. Wszędzie były rozłożone poduszki. Wstyd mi o tym mówić, a pamiętam nawet, że sam siebie zrugałem za taką myśl, ale nie miałem żadnych wątpliwości: nie wykąpały się.
Zapytaliśmy ojca Moody’ego, czy rozmawiał z dziewczętami o śmierci Cecilii albo o ich żalu po jej stracie, ale powiedział, że do tego nie doszło.
– Próbowałem kilka razy, ale nie podjęły tematu. Nauczyłem się, że tego nie można narzucić. Musi być na to odpowiedni czas i chęć.
Kiedy poprosiliśmy go o podsumowanie w dwóch słowach wrażenia, jaki zrobił na nim w tym momencie stan emocjonalny dziewcząt, odpowiedział:
– Przybite, ale nie załamane.
Przez kilka pierwszych dni po pogrzebie nasze zainteresowanie siostrami Lisbon ciągle wzrastało. Ich piękno, już i tak intrygujące, wzbogaciło się o jakieś nowe, tajemnicze cierpienie, doskonale nieme, widoczne w siności podpuchniętych oczu czy też w sposobie, w jaki czasami zatrzymywały się w pół kroku, spoglądały w dół i potrząsały głowami, jakby nie zgadzając się z życiem. Z żalu zaczęły włóczyć się bez celu. Słyszeliśmy opowieści o tym, że dziewczęta wałęsały się przez Eastland, wzdłuż oświetlonego centrum handlowego z cichutko szemrzącymi fontannami i hot dogami nadzianymi na pręty pod soluksem. Od czasu do czasu brały w rękę bluzkę czy sukienkę, ale niczego nie