Przekleństwa niewinności. Jeffrey Eugenides
sobie narratorzy Eugenidesa, jakby powtarzali zaklęcie, „czternaście stopni pod słonecznym niebem”.
Ci chłopcy – dziś już mężczyźni – kończą książkę zebrani w domku na drzewie, zaginionym królestwie ich młodości: „nie miało znaczenia, ile miały lat i że były dziewczynami, ważne było tylko to, że je kochaliśmy i że nie słyszały naszego wołania, nadal nas nie słyszą, siedzących tu, na górze, w domku na drzewie, z naszymi rzednącymi włosami i okrągłymi brzuszkami, gdy wywołujemy je z tych pomieszczeń, do których udały się, aby już na zawsze być same, samotne w samobójstwie, które jest głębsze niż śmierć i gdzie nigdy nie uda się nam znaleźć brakujących elementów tej układanki”. Mogą równie dobrze wywoływać samych siebie; nikt nigdy im nie odpowie.
Rozdział pierwszy
Tego ranka, gdy już ostatnia z kolei córka Lisbonów podjęła próbę samobójczą – tym razem była to Mary oraz tabletki nasenne, podobnie jak to miało miejsce z Therese – dwaj sanitariusze przybyli do domu, doskonale wiedząc, gdzie znajduje się szuflada z nożami, a gdzie kuchenka gazowa, a także gdzie jest belka w piwnicy, na której można powiesić sznur. Wysiedli z karetki pogotowia, naszym zdaniem jak zawsze poruszając się zdecydowanie zbyt wolno, i usłyszeliśmy, jak ten gruby bąknął pod nosem:
– Chłopaki, to nie jest telewizja, my właśnie tak szybko chodzimy.
Niósł ciężki respirator i defibrylator przez niepomiernie rozrośnięte krzaki i przez zapuszczony trawnik, równiutko przycięty i uporządkowany trzynaście miesięcy wcześniej, gdy zaczęły się kłopoty.
Pierwsza była najmłodsza z sióstr, zaledwie trzynastoletnia Cecilia, która jak stoik podcięła sobie żyły podczas kąpieli i gdy ją znaleźli, unoszącą się w różowym basenie, z żółtymi oczami osoby opętanej i drobnym ciałem wydzielającym ciężką woń dojrzałej kobiety, sanitariusze byli tak przerażeni jej spokojem, że oniemieli w bezruchu. Ale wtedy z przeraźliwym krzykiem do środka wpadła pani Lisbon, co natychmiast przywróciło pomieszczeniu realność: krew na macie łazienkowej, brzytwa pana Lisbona zatopiona w muszli klozetowej, tworząca w wodzie marmurkowy wzór. Pielęgniarze wyjęli Cecilię z ciepłej wody, która tylko przyspieszała krwawienie, i założyli na jej ramię opaskę uciskową. Mokre włosy spływały jej na plecy, a kończyny już zaczęły sinieć. Nic nie powiedziała, ale gdy rozwarli jej dłonie, znaleźli laminowany obrazek Maryi Dziewicy, który przyciskała do swej pączkującej piersi.
To było w czerwcu, w porze jętek, kiedy to każdego roku nasze miasteczko jest pokryte mrowiem tych efemerycznych owadów. Wznoszą się całą chmarą z glonów zanieczyszczonego jeziora i zaczerniają okna, pokrywają samochody i uliczne latarnie, zalepiają miejskie przystanie i dekorują girlandami olinowanie łodzi, zawsze tak samo wszechobecne w swojej brunatnej latającej pianie. Pani Scheer, mieszkająca na tej samej ulicy, powiedziała nam, że widziała Cecilię na dzień przed próbą samobójstwa. Dziewczynka stała przy krawężniku, w staromodnej sukni ślubnej z obciętym rąbkiem, jaką zawsze nosiła, i patrzyła na pokrytego muszkami forda thunderbirda.
– Przydałaby ci się miotła, moja droga – doradziła jej pani Scheer.
Ale Cecilia utkwiła w niej swój wzrok medium spirytystycznego.
– One są martwe – odpowiedziała. – Żyją tylko dwadzieścia cztery godziny. Wykluwają się, rozmnażają i zaraz po tym zdychają. Nawet nie zdążą nic zjeść.
Mówiąc to, włożyła rękę do spienionej warstwy robaków i napisała w niej swoje inicjały: C.L.
Staraliśmy się ułożyć fotografie chronologicznie, choć utrudniał nam to upływ tak wielu lat. Niektóre z nich są zamazane, ale i tak wiele na nich można zobaczyć. Dowód rzeczowy numer 1 przedstawia dom Lisbonów na krótko przez samobójczą próbą Cecilii. Zdjęcie zostało zrobione przez agentkę handlu nieruchomościami, panią Carminę D’Angelo, której pan Lisbon zlecił sprzedaż domu, od dawna już za małego dla jego dużej rodziny. Jak widać na fotografii, z dachu jeszcze nie zaczęły odpadać łupkowe dachówki, weranda nadal jest widoczna ponad krzakami, a okna jeszcze nie trzymają się na taśmie maskującej. Wygodny dom na przedmieściach. W prawym oknie na piętrze widać niewyraźną plamkę, którą pani Lisbon zidentyfikowała jako swoją córkę, Mary.
– Modelowała włosy, bo uważała, że są oklapłe – powiedziała po latach, przypominając sobie, jak jej córka wyglądała przez krótki czas swojego pobytu na ziemi. Na zdjęciu uchwycony jest moment, gdy Mary suszy sobie włosy suszarką. Jej głowa sprawia wrażenie płonącej, ale to tylko złudzenie optyczne. To było 13 czerwca, czternaście stopni pod słonecznym niebem.
Gdy sanitariuszom udało się ograniczyć krwawienie do cienkiej strużki, położyli Cecilię na nosze i wynieśli z domu do stojącej na podjeździe karetki. Dziewczyna wyglądała jak drobna Kleopatra w królewskiej lektyce. Najpierw zobaczyliśmy wychodzącego tyczkowatego sanitariusza z wąsami Wyatta Earpa – gdy już lepiej go poznaliśmy przez te rodzinne tragedie, zaczęliśmy mówić na niego „Szeryf” – a potem pojawił się ten gruby, trzymając nosze z tyłu i z gracją krocząc po trawniku, ze wzrokiem wlepionym w swoje policyjne buty, jakby uważał, żeby nie wdepnąć w psie gówno, chociaż później, gdy lepiej zaznajomiliśmy się z maszynerią, wiedzieliśmy już, że sprawdzał wskaźnik ciśnienia krwi. Pocąc się, szli niezgrabnie w kierunku trzęsącej się i migającej światłami karetki. Gruby potknął się o samotną bramkę krokietową. Kopnął ją z zemsty; bramka wyskoczyła z ziemi, wzbijając fontannę kurzu, i z brzękiem upadła na podjazd. Tymczasem pani Lisbon wybiegła na werandę, ciągnąc za sobą flanelową koszulę nocną Cecilii, i wydała z siebie wycie tak długie, że czas nagle zatrzymał się w miejscu. Pod zrzucającymi listowie drzewami i ponad rozpaloną, nadmiernie nasłonecznioną trawą te cztery postaci zatrzymały się, tworząc żywy obraz: dwóch niewolników składających ofiarę na ołtarzu (podnosząc nosze, aby je wstawić do karetki), kapłanka wywijająca pochodnią (machająca flanelową koszulą nocną) i zamroczona dziewica opierająca się na łokciu, z nieobecnym uśmiechem na pobladłych wargach.
Pani Lisbon pojechała z tyłu karetki, natomiast pan Lisbon ruszył za nimi swoim kombi, jadąc z dozwoloną prędkością. Dwie z córek Lisbonów były w tym czasie poza domem, Therese w Pittsburghu na sympozjum naukowym, a Bonnie na obozie muzycznym, gdzie starała się nauczyć gry na flecie, po zrezygnowaniu z pianina (miała zbyt drobne dłonie), skrzypiec (bolał ją podbródek), gitary (krwawiły jej opuszki palców) i trąbki (puchła jej górna warga). Mary i Lux, słysząc syrenę, przybiegły do domu z lekcji kształcenia głosu, jaką odbywały u pana Jessupa po drugiej stronie ulicy. Gdy przepchały się do zatłoczonej łazienki, doznały tego samego szoku co ich rodzice, widząc obryzgane krwią przedramiona Cecilii i jej pogańską nagość. Przed domem stanęły, trzymając się w objęciach, na kępie trawy, jaką pominął Butch, krzepki chłopak, który w soboty kosił trawnik. Po drugiej stronie ulicy brygada mężczyzn z wydziału ochrony zieleni zajmowała się naszymi obumierającymi wiązami. Syrena karetki zawyła na odjezdnym, a botanik i jego ekipa odłożyli swoje pompy ze środkami owadobójczymi, aby za nią spojrzeć. Gdy znikła, powrócili do spryskiwania drzew. Okazały wiąz, również widoczny na dowodzie rzeczowym numer 1, uległ potem grzybom roznoszonym przez ogłodka wiązowca i został ścięty.
Karetka zawiozła Cecilię do szpitala Bon Secours na rogu Kercheval i Maumee. Na oddziale pomocy doraźnej Cecilia z niesamowitą obojętnością obserwowała próby odratowania jej. Żółte oczy ani razu nie zamrugały, nie wzdrygnęła się, gdy wbijano jej igłę w ramię. Doktor Armonson zszył rany na nadgarstkach dziewczyny. Pięć minut po transfuzji stwierdził, że jej życiu nie zagraża już żadne