Drapieżny pocałunek. Roberto Saviano

Drapieżny pocałunek - Roberto Saviano


Скачать книгу
prawie niezauważalnie. – To on – stwierdził Tukan i obrócił się do Nicolasa. Ten stał nieruchomo, opierając dłonie na szybie i patrząc na niemowlę, które się uśmiechało, a przynajmniej tak zdawało się Tukanowi.

      – Maharadża…

      Cisza.

      – Maharadża, co teraz robimy?

      – Jak się zabija takie dziecko, Tukan?

      – Skąd mam wiedzieć? Teraz, kurwa, się zastanawiasz?

      Nicolas wyjął desert eagle’a ze spodni i odbezpieczył go jednym palcem.

      – Myślę, że tak jak się przebija balonik. Nie?

      Nicolas popchnął delikatnie drzwi, jakby nie chciał obudzić innych dzieci. Podszedł do Antonella, syna Ząbka, syna mordercy swojego brata, tego, który strzelił Christianowi w plecy jak najgorszemu zdrajcy.

      – Christian – powiedział ledwo dosłyszalnie.

      Po raz pierwszy od dnia pogrzebu wymówił jego imię. Wyglądał, jakby ktoś rzucił na niego urok, stał z oczami skierowanymi przed siebie, ale wpatrzonymi w nie wiadomo co. Tukan miał ochotę bić w szybę pięściami, krzyknąć do niego, żeby się pośpieszył, że powinien od razu zastrzelić syna zdrajcy. Tymczasem Maharadża oparł wylot lufy pistoletu na brzuszku dziecka, ale jego palec na cynglu się nie ruszał. Desert eagle podnosił się i opadał, jakby płuca noworodka naprawdę były w stanie podnieść dwukilowy ciężar. Tukan odwrócił się, żeby sprawdzić sytuację na korytarzu, i zobaczył pielęgniarkę, która w ciągu tych chwil wahania podeszła już prawie do jego pleców. Zbliżała się szybko, w ręce trzymała jak włócznię stojak do kroplówki.

      – Co ty tu robisz? – zapytała, potem zauważyła Nicolasa i zaczęła krzyczeć: – Kradną dzieci! Kradną dzieci!

      Tukan wycelował w nią glocka i pielęgniarka zatrzymała się ze stojakiem w powietrzu, ale nie przestawała krzyczeć:

      – Kradną dzieci! Zabierają nam dzieci! Na pomoc! Na pomoc! – Jej głos stawał się coraz bardziej przenikliwy, niby syrena policyjna.

      – Maharadża, strzelaj! Szybko! Odkryli nas. Zabij go…

      Ale Nicolas stał teraz z przechyloną w bok głową, jakby chciał się lepiej przyjrzeć dziecku Ząbka i Koali. Spało spokojnie, oddychało rytmicznie i głęboko pomimo dotyku pistoletu. Miał przed oczami Christiana, który – kiedy matka wróciła z nim do domu po porodzie – spał w ten sam sposób. Matka sadzała go na fotelu i wkładała mu maleńkiego brata w ramiona, a ten dalej spał. Tymczasem inne dzieci wokół Antonella zaczęły się budzić. W kilka chwil w sali zapanował straszny harmider, noworodki po kolei dołączały do ogólnego płaczu, tworząc ogłuszający zgiełk, który wreszcie obudził Nicolasa z odrętwienia.

      – Kradną dzieci! Kradną dzieci! – nie przestawała krzyczeć pielęgniarka i kręciła stojakiem, żeby się zamachnąć i rzucić jak najmocniej.

      – Maharadża, strzelaj! Zabij go szybko! – krzyknął Tukan.

      Pielęgniarka dalej się do niego zbliżała, a on nie umiał zdecydować, czy uderzyć ją pięścią w twarz, czy strzelić do niej, żeby ją zranić albo zabić na miejscu. Nie wiedział, co robić.

      – Maharadża, robi się niebezpiecznie. Musimy się stąd zabierać. Już! Szybko!

      Nicolas podniósł rękę do tatuażu, który zrobił sobie na karku. Chciał, żeby dał mu siłę przed tym niewinnym stworzeniem, pewność, że tak właśnie powinien się zachować. Że musi to zrobić dla siebie, dla matki, dla paranzy Dzieciaków. Bo to był czas burzy. I właśnie on był burzą, która uderzyła w miasto. Nacisnął mocniej lufą pistoletu na brzuszek noworodka i wtedy także Antonello zaczął płakać.

      Tukan cofał się przed pielęgniarką, aż uderzył kaskiem w szybę.

      – Stój, ty klucho, bo cię zastrzelę – groził jej, ale dwie inne pielęgniarki, ściągnięte jej krzykami, zbliżały się od strony korytarza. Kiedy tylko zobaczyły koleżankę, one też zaczęły krzyczeć:

      – O Boże! Kradną dzieci! Na pomoc, kradną dzieci!

      – Stać! Bo was zastrzelę! Zastrzelę wszystkie! – krzyczał Tukan, przyciśnięty już teraz całym ciałem do szyby. Był tylko jeden sposób, żeby wyjść z tej opresji. Ścisnął glocka dwiema rękami i wymierzył go w czoło pielęgniarki nacierającej ze stojakiem.

      Bum!

      Eksplozja. Potem cisza. Tukan spojrzał na swoją rękę – nie zdążył pociągnąć za spust.

      Kula przyleciała od tyłu, rozbiła szybę oddziału noworodków, a ta spadła w kawałeczkach jak deszcz na podłogę. Ostre odłamki grzechotały na kasku Tukana, błyszczały na fartuchach pielęgniarek zakrywających twarze rękami, odbijały się od sufitu, wbijały w ścianę i podłogę. Tukan odwrócił się, żeby sprawdzić, skąd nadszedł strzał, i zobaczył Nicolasa z pistoletem w dłoni, wymierzonym jeszcze w miejsce, gdzie była szyba. W ścianie naprzeciwko widniała dziura od kuli.

      Płacz dzieci, które zamilkły na ułamek sekundy, stał się jeszcze głośniejszy. Nicolas zawołał ze złością:

      – Uciekamy! Nie ma nas!

      Podobnie jak wtedy, kiedy tu przyjechali, teraz też nikt im nie przeszkodził. Zjechali po szerokich schodach szpitala aż do hallu. Tam Nicolas nacisnął na gaz i wyminęli strażników, którzy starali się wyjąć broń, oraz strażaków z maskami na twarzach. Ostatnią spotkaną przez nich na terenie szpitala osobą był pielęgniarz, który ich wpuścił. Ale ten trzymał wzrok wbity w iPhone’a i nie zwrócił na nich uwagi.

      Nicolas wszedł do domu, kiedy kamienica dopiero się budziła. Słyszał plusk wody pod prysznicami, upominania dzieci, żeby się pośpieszyły, bo w szkole zamkną bramę i nikt nie będzie na nich czekać. Tylko w jego mieszkaniu panowała cisza, było puste. Matka poszła już do prasowalni, robiła to coraz wcześniej. Ojciec zostawił ich zaraz po śmierci Christiana, wyszedł z domu razem z nimi na pogrzeb i nigdy już nie wrócił. Ale nie brakowało im go, jego nieobecność niczego nie zmieniała. Nicolas pomyślał, że właściwie zawsze tak było, i wykrzywił usta w brzydkim grymasie. Rzucił klucze na stół i włączył telewizor. Głośnik był nastawiony na minimum. Nawet telewizor zdawał się wzbraniać przed zakłócaniem tej ciszy, przywodzącej na myśl żałobę. Po wiadomościach na temat polityki lokalnej na ekranie pojawiły się sceny ze szpitala: rozbita szyba, pielęgniarki wyjmujące z łóżeczek płaczące noworodki, linoleum na korytarzu ze śladami opon. Relację zatytułowano: Incydent w szpitalu – trwała zaledwie kilka minut. Temu, co się wydarzyło na oddziale położniczym, poświęcono tyle samo miejsca co pierwszemu lepszemu chuligańskiemu wybrykowi.

      Wszedł do pokoju, położył się na łóżku brata i splótł ręce na karku. Palce przebiegły po wytatuowanych na nim literach: C-h-r-i-s-t-i-a-n, jakby odczytywały alfabet Braille’a, pedantycznie, od pierwszej litery do ostatniej i od ostatniej do pierwszej, na koniec jeszcze owalny kształt granatu ręcznego i znowu, powoli, od początku tą samą ścieżką. Granat był identyczny jak ten, który zdobił jego przydomek „Maharadża”, wytatuowany na piersiach. Identyczny, bliźniaczy.

      Co ja najlepszego zrobiłem? – pytał się w myślach. Przycisnął pięści do oczu i zapadł się w sobie. Kot i mysz. Kot oszalały z gniewu, który poluje na niewidzialną mysz.

      Handel narkotykami funkcjonował sprawnie. Kokaina sprzedawała się świetnie, podobnie jak heroina dostarczana przez Małpopsa. Comiesięczne haracze przychodziły punktualnie. Nad terytorium paranzy z Forcelli w centrum Neapolu świeciło słońce sukcesu. Ale Ząbek wciąż jeszcze żył i Nicolasowi nie dawało to spokoju. To było jak


Скачать книгу