Drapieżny pocałunek. Roberto Saviano
nie zrobił ci krzywdy. Nicò, już wtedy, jako małe dziecko, byłeś wyjątkowy. I teraz jest tak samo. Zawsze polegałeś tylko na sobie, nigdy się nie wahałeś, nie pytałeś o radę, kiedy popełniałeś błędy, miałeś swoje racje. Byłeś zawsze mężczyzną, nawet w dzieciństwie. Jesteś bardziej mężczyzną niż twój ojciec.
Wstała z krzesła i podeszła do okna. Lekki wiatr przymknął okiennicę. Wychyliła się, żeby ją przymocować. Obróciła się do niego, oświetlona od tyłu słabym blaskiem dobiegającym z wąskiego zaułka. Wyglądała jak święta na obrazie.
– Zrobiłeś, co do ciebie należało, Nicò. Matki ponoszą winę za wszystkie postępki swoich dzieci. Także wtedy, gdy dzieci gubią w życiu drogę, winne są matki.
Mena znowu podeszła do Nicolasa, a na jej twarz powrócił ten sam co przedtem miękki uśmiech.
– Nie byłam przy was tyle, ile powinnam. Matka zawsze musi być przy swoich dzieciach. Nie dałam ci wszystkiego, czego potrzebowałeś, ale ty wziąłeś to sobie sam. No to jeżeli chcesz zabrać wszystko, to zabierz, ale naprawdę wszystko. I przestańmy już płakać i biadolić. Mówię to także sobie: koniec z tym biadoleniem, Mena. Jeżeli dobrocią niczego nie osiągnęliśmy, to może zło nam coś da. Ty jesteś wyjątkowy, Nicò. Masz osiemnaście lat, jesteś już mężczyzną. Zrób więc to, co powinieneś zrobić. I zrób to porządnie. Ten, kto zabrał mi Christiana, musi cierpieć.
Nicolas miał ochotę położyć głowę na jej piersiach, jak to robił, gdy miał pięć lat i chował się w szafie, a potem zaraz ją wołał, żeby jak najszybciej go znalazła. Ale to pragnienie trwało tylko chwilę. Teraz był pełnoletni, był mężczyzną. A może rzeczywiście był nim zawsze? W każdym razie czuł się skonsternowany. Z jednej strony powinno mu być łatwiej, bo słowa matki chroniły go przed rozterkami, ale z drugiej czuł, że coś jest nie tak. Można by pomyśleć, że zlecała mu to zadanie, że potrzebował jej upoważnienia. Jakby sam nie wiedział, co powinien zrobić. Spróbował uspokoić zamęt, jaki miał w głowie, w jedyny znany sobie sposób.
– Kocham cię, mamo.
– Ja też cię kocham, Nicò. – Mena wzięła jego twarz w dłonie i musnęła czoło pocałunkiem. – Jestem zawsze przy tobie. Teraz jeszcze bardziej niż kiedykolwiek.
Wyjęła wtyczkę żelazka z gniazdka i zaniosła stos wyprasowanych koszulek do pokoju chłopców. Słyszał, jak mówi do siebie:
– Kto nam zrobił krzywdę, musi cierpieć, żeby już więcej nam krzywdy nie zrobił.
Karty neapolitańskie
Tego dnia, zanim Nicolas przekroczył granice dzielnicy Ponticelli, panowała piękna pogoda. Choć jesień zbliżała się już do półmetka, było bardzo ciepło, słońce mocno grzało świeżo ogoloną głowę Nicolasa, ale lekki wiaterek chłodził mu plecy i zdawał się popychać skuter.
O wyprawie do Ponticelli powiadomił chłopców z paranzy rano, zwoławszy ich do meliny równie niespodziewanie, jak wcześniej zniknął.
– Jeżeli chcemy wyjść z ruchomych piasków, muszę porozmawiać z don Vittoriem – odezwał się, a cała paranza bez wahania się z tym zgodziła. Miał rację, tak właśnie trzeba zrobić.
Nikt nie powiedział ani słowa na temat jego akcji w szpitalu. Zresztą Nicolas już zdecydował, że zemści się w inny sposób. Był znowu sobą, był Maharadżą, patrzył prosto w oczy każdemu ze swoich żołnierzy, od Biszkopcika po Dragonbola. Granicą jest niebo.
Chciał wjechać na osiedle Conocal od tyłu, omijając całe Ponticelli, żeby jak najdłużej cieszyć się słońcem i bryzą, która łagodnie rozwiewała wszystkie jego niepokoje i złe myśli, jakby odprowadzała każdą z nich za rękę gdzieś daleko.
Dawno już nie odwiedzał Archanioła. Dużo się zmieniło w jego życiu od ostatniej wizyty, zaszedł wysoko, o czym najlepiej świadczyły pieniądze, których miał pełne kieszenie.
Ludzi Kiciusia dostrzegł z daleka. Tylko oni mogli siedzieć w tym miejscu na masce mercedesa jakby nigdy nic i ostentacyjnie skręcać dżointy. Demonstrowali wszem wobec pewność siebie, byli strażnikami i pilnowali ważnego więźnia. Nicolas próbował wjechać z innej strony, okrążył na skuterze całą dzielnicę, sprawdził dostęp od strony kwartałów Lotto Zero – tam wjazdu pilnowało dwóch ludzi na motocyklu – przekroczył nawet granicę z San Giorgio a Cremano, w nadziei, że ochrona będzie tam słabsza, ale natknął się na SUV-a z zaciemnionymi szybami.
Pomyślał, że Archanioła chcą pogrzebać żywcem. Zatrzymał się w bezpiecznej odległości, przy barze z pustymi stolikami na chodniku. Dzień już nie był taki piękny jak przedtem, zamarła poranna świeża bryza. Nicolas zadzwonił do Ptaszka. Jeżeli tak dobrze sobie radził, gdy chciał wyjechać z dzielnicy Ponticelli, musiał też wiedzieć, jak bezpiecznie do niej wjechać. Po pięciu minutach usłyszał charakterystyczny dźwięk silnika jego skutera. Zobaczył, jak chłopak wychodzi z zakrętu z prędkością błyskawicy, prawie szorując kolanem po jezdni. Ptaszek zahamował jak zawsze – bardzo gwałtownie. Jeszcze nie postawił dobrze stóp na ziemi, a już podnosił koszulkę, żeby pokazać Nicolasowi nowy tatuaż. Na bladych, chudych piersiach widniały cztery dziury od kul.
– Ale fajny! Taki sam jak ma Wolverine! – zawołał Nicolas, trochę po to, żeby sprawić Ptaszkowi przyjemność, a trochę dlatego, że naprawdę mu się podobał.
Ptaszek opuścił koszulkę i od razu zaczął się żalić i narzekać, że Maharadża dzwoni do niego tylko wtedy, kiedy go potrzebuje, a on ma parszywe życie, bo diluje za marne grosze, a teraz jeszcze na domiar złego ludzie Kiciusia pilnują w dzień i w nocy. Na koniec dodał:
– Maharadża, tylko ja umiem stąd wyjechać i wjechać tu z powrotem, jestem szybki jak wiatr.
Nicolas w odpowiedzi uderzył go żartobliwie pięścią w ramię.
– Myślisz, że o tym nie wiem? Właśnie dlatego po ciebie zadzwoniłem, Ptaszku. Potrzebuję twojej supermocy.
Ptaszek wyprostował dumnie plecy i nie mówiąc już ani słowa, ruszył pełnym gazem, a Nicolas za nim. Wjechali na teren złomowiska przy drodze A3, potem na zamknięty ogrodzeniem z blachy cmentarz starych, zardzewiałych przyczep kempingowych, który sąsiadował z ulicą Mastellone, wjazdem do dzielnicy Ponticelli. Ptaszek zbliżył się do ogrodzenia i bez trudu oderwał kawałek blachy przymocowany tylko w jednym miejscu. Odrzucił go na ziemię, podnosząc chmurę kurzu, i powiedział:
– Teraz możesz jechać, Maharadża.
Nicolas skłonił głowę w podziękowaniu i ruszył przed siebie.
Ta część Ponticelli była, o ile to możliwe, jeszcze bardziej zdegradowana. Życie tu zanikało. Nieliczne sklepy miały spuszczone, zamalowane przez wandali żaluzje, na ulicach nie było prawie nikogo.
Jak po wojnie atomowej, pomyślał Nicolas. Stan długotrwałego oblężenia, którego celem było doprowadzenie do wyczerpania zasobów Archanioła, do wycieńczenia i paraliżu, do śmierci głodowej albo śmierci przez powolne uduszenie. Wszyscy mieli pewność, że wcześniej czy później Kiciuś dopnie swego.
Wszyscy oprócz Maharadży.
Zaparkował pod portykiem domu z mieszkaniem-więzieniem don Vittoria vel Archanioła. Spojrzał szybko do góry, żeby sprawdzić, czy przez szpary w żaluzjach obserwuje go Bocian, totumfacki don Vittoria, a potem zadzwonił na domofon profesor Cicatello. Otworzyła mu, ubrana w ten sam co zawsze poplamiony fartuch. Nicolas przywitał się najgrzeczniej, jak umiał, ale zaraz potem zepsuł pozytywne wrażenie przekleństwem, bo przypomniał sobie, że pod siedzeniem skutera zostawił porcelanową figurkę tancerki. Pobiegł po nią. Kiedy wrócił, gospodyni wciąż