Drapieżny pocałunek. Roberto Saviano

Drapieżny pocałunek - Roberto Saviano


Скачать книгу
włożył nóż do tylnej kieszeni spodni i postanowił spróbować z innej strony:

      – Zawsze siedzicie tak tutaj w zamknięciu?

      Bocian postawił dwie filiżanki z kawą na stoliku ze zmatowiałym szklanym blatem. Nicolas nie dawał za wygraną:

      – Don Vittorio, nie brakuje wam czasem powietrza?

      – Taka jest wola niebios – odparł Archanioł. Udało mu się wreszcie zapalić cygaro, usiadł z nim wygodnie w tym samym co zawsze fotelu z ruchomym oparciem.

      – Naprawdę myślicie, że niebiosa chcą, żebyście siedzieli w klatce? – Nicolas nie wiedział, jak delikatnie przejść z fazy wstępnej do sprawy, z którą przyszedł, ale miał już dość tego dreptania w miejscu. – Don Vittorio, mogę wam zadać jedno pytanie?

      – A co robiłeś aż do teraz? No dobra, pytaj, ale szybko. – Don Vittorio właśnie dał mu pozwolenie na przejście do meritum.

      Nicolas podniósł się z miejsca, jakby w ruchu było mu łatwiej wyartykułować prośbę, z którą się tu zjawił, ale potem stał w milczeniu i czubkiem najków prostował frędzle dywanu.

      Archanioł przez jakiś czas obserwował go z rozbawieniem, ale potem się tym znudził.

      – Co się stało, Nicò, połknąłeś język?

      – Musicie mi dać wasz kontakt. – Nicolas wypowiedział to zdanie tak, jak wyznaje się zdradę narzeczonej.

      – Co ty powiedziałeś?! – W głosie Archanioła nie było złości, a tylko niedowierzanie.

      – Dajcie mi wasz kontakt – powtórzył. – Od kogo bierzecie towar, zioło, haszysz, kokainę…

      – Mhm – z gardła don Vittoria wydostał się niski dźwięk, jakby zagrany przez jakiś basowy instrument blaszany. Potem Archanioł wstał i wyciągnął pasek ze spodni.

      Nicolas zesztywniał, ale był na to przygotowany. Stary boss miał prawo złoić go pasem, a on mógł tylko przyjąć manto bez słowa protestu.

      Ale Archanioł odrzucił pas daleko, aż ten uderzył w żaluzje, potem włożył rękę pod gumkę majtek i jednym ruchem spuścił spodnie i wszystko, co miał pod nimi, odkrywając pomarszczone, ale jeszcze nie całkiem sflaczałe ciało. Obrócił się tyłem i przyjął pozycję na czworakach.

      – No już, Nicò, wyjeb mnie w dupę! Nie krępuj się. Zerżnij mnie, wsadź mi go w dupę.

      Na widok jego zwiotczałego siedzenia Nicolas wybuchnął śmiechem. Don Vittorio podniósł się z zaskakującą zręcznością, ubrał byle jak i zbliżył do Nicolasa. Popychał go brzuchem, zmuszając do cofania się. Nicolas, zaatakowany z zaskoczenia podczas wybuchu śmiechu, poczuł, jakby coś zagrodziło powietrzu drogę do płuc. Niespodziewanie silne ręce Archanioła pchnęły go na pustą biblioteczkę, ta zachwiała się i prawie zwaliła na niego.

      – Tu nie ma nic do śmiechu, jebał cię pies, szczylu jeden. – Archanioł dalej pchał go na półki. – Na co ty sobie pozwalasz? – powiedział. – Na co ty sobie pozwalasz?! – powiedział po raz drugi, trochę głośniej. – Na co ty sobie pozwalasz?! – powiedział po raz trzeci, tak głośno, że Nicolasa zabolały bębenki. – Co się dzieje na tym świecie? Teraz nawet pchły gadają? Chcesz odgrywać króla w moim własnym domu, gówniarzu jeden?

      – Jaki gówniarzu…? – próbował mu przerwać Nicolas. – Pozwólcie mi coś powiedzieć, don Vittorio. Dajcie mi coś powiedzieć!

      – Jeszcze chcesz gadać, szczeniaku? – Nastąpiło kolejne pchnięcie, tym razem silniejsze, prawie na wysokości szyi.

      Nicolas uderzył głową w półkę. Przez chwilę miał ochotę rąbnąć Archanioła czołem w nos, zamroczyć mu wzrok krwią i wyjść z tego domu, ale się opanował. Stawka w grze była zbyt wysoka, żeby pozwolić sobie na utratę kontroli nad sobą. Wbił oczy jak czarne szpile w oczy don Vittoria.

      – Dacie mi coś powiedzieć?! Dobrze wiem, że kontakt to sprawa osobista. Ale towar się kończy, a u was wszystko idzie powoli. Ciągle jeszcze gracie w karty neapolitańskie, a świat gra na PlayStation. Zabierają wam całe powietrze.

      – Im więcej będziesz sprzedawać, tym więcej ci dostarczę – powiedział Archanioł. Złość zaczęła mu mijać. Chłopaczek chciał dostawać więcej towaru? No to mu go da. Ale kontaktu nie da mu nigdy. Kontakt jest święty. Jest jak żona, jak dzieci, jak rodzina. Albo więcej: bo daje żonie i dzieciom jeść.

      W norze

      Ząbek mieszkał od ponad pięciu miesięcy w garażu matki. Z sufitu zwisała goła żarówka, poza nią na dwudziestu metrach kwadratowych nie było prawie nic, bo rok wcześniej wszystko sprzedali. Za łóżko służyły mu poskładane kartony, podobnie jak za przykrycie. Na skrzynce po owocach stała butelka z wodą, którą uzupełniał z kranu. Czas upływał mu na roztrząsaniu w myślach wszystkich wydarzeń ostatnich miesięcy. Zastanawiał się nad tym, co mógł zrobić, a czego nie zrobił, albo co powinien był zrobić inaczej. Przychodziło mu do głowy wciąż coś nowego, ale tak czy inaczej nie mógł zmienić przeszłości. Co jakiś czas metaliczne pukanie przywoływało go do rzeczywistości. Porcja lasagne albo talerz makaronu. Potem Ząbek zanurzał się na nowo w ciemnościach. Był jak zwierzę, które zaspokoiło podstawowe potrzeby.

      Pewnego dnia, po znajomym pukaniu w metalowe drzwi garażu, na tacy zamiast posiłku znalazł dwa banknoty dziesięcioeurowe. Matka zachorowała, nie mogła zrobić zakupów i w ten sposób rekompensowała mu brak jedzenia. Przez godzinę gniótł banknoty w ręce, ale potem pusty żołądek zdecydował za niego.

      Wyszedł na miasto z tymi skromnymi środkami. Oczy miał zaczerwienione po długich miesiącach spędzonych w ciemnościach, chód ciężki. Otaczał go smród niemytego ciała. Ludzie obchodzili go z daleka, myśleli, że to narkoman na głodzie, ale nawet ich nie zauważał. Czuł się, jakby zastygł w galarecie, i zdawało mu się, że wokół niego krążą Dumbo, Małpopies i Nicolas. Próbował ich złapać, lecz jego ruchy były powolne i niezdarne.

      Powinien znaleźć jakiś fast food. Za dwadzieścia euro dostanie obiad, kolację i jeszcze obiad na następny dzień. Szedł przez miasto, rzucając szybkie spojrzenia na prawo i lewo. Wszędzie widział Nicolasa. Chował się w bramach albo za samochodami, potem kontynuował wedrówkę. Plac Księcia Umberta wydawał mu się cudownym mirażem. Jego punkt narkotykowy, miejsce wyznaczone mu przez paranzę. Mrowisko, w którym każdy miał ściśle określone zadanie do wykonania. Czujki stojące na rogach w swobodnych pozach, ze smartfonami w rękach, gotowe wysłać przez WhatsApp wiadomość na widok policji. Klienci, którzy pewnym krokiem wchodzili do bramy, koordynatorzy punktu przechadzający się po placu, wyczuleni na każdy ruch. Precyzyjna i wiele razy ćwiczona choreografia. Pod pewnymi względami był to dla niego pocieszający widok – stwierdził, że długie miesiące zamknięcia nie stępiły mu zmysłów. Słyszał, jak klienci pytają: „Co macie?”, zawsze tak samo, jakby to było hasło, bez znajomości którego nie można dostać torebki kokainy czy grudki haszyszu. Potem następowała seria gestów. Dłoń, w której między trzecim a serdecznym palcem tkwiła torebka z narkotykiem, dotykała dłoni klienta i przekazywała mu torebkę, przyjmując w zamian banknot trzymany dotąd przez klienta między palcami wskazującym i środkowym. Dłonie, które dają i biorą szybkimi, harmonijnymi ruchami.

      Ząbek stał tam przez piętnaście minut i obliczył, że w tym czasie dokonano transakcji za co najmniej tysiąc euro. Tysiąc euro, które mogło trafić do jego kieszeni.

      The show must go on. Życie toczy się dalej także bez niego.

      Poczuł skurcz żołądka, do gardła napłynęła mu jakaś


Скачать книгу