Korekty. Джонатан Франзен
wygodna teoria.
– To nie fair w stosunku do Gary’ego.
– Nie próbuj nastawiać mnie przeciwko niemu i Caroline.
– Rety, Denise! Tak wymachujesz tym nożem, że doprawdy nie wiem, jakim cudem nie ucięłaś sobie palca!
Z piętek bagietki Denise zrobiła trzy małe środki lokomocji. Na jednym ułożyła strużyny masła wygięte jak wydęte żagle, drugi załadowała wiórkami parmezanu na wyściółce z posiekanej rokietty, trzeci niósł ładunek siekanych oliwek pod plandeką z czerwonego pieprzu.
– Mhm, ładnie to wygląda… – mruknęła Enid i z kocią zwinnością sięgnęła do talerza z kanapkami, ale Denise zdążyła go odsunąć.
– To dla taty.
– Tylko kawałeczek…
– Zaraz zrobię i dla ciebie.
– Naprawdę tylko maleńki kawałeczek…
Ale Denise zaniosła talerz Alfredowi zmagającemu się z następującym problemem egzystencjalnym: niczym kiełki pszenicy wyrastające błyskawicznie z ziemi, świat parł nieustannie naprzód, dodając kolejne komórki, piętrząc chwile i wydarzenia, tak że nawet jego nieustanna czujna obserwacja nie gwarantowała uchwycenia go w jednoznacznie autentycznej teraźniejszości. Ledwie zdążył zarejestrować, że jego córka Denise częstuje go kanapkami w mieszkaniu jego syna Chipa, gdy z powodu błyskawicznie nawarstwiającego się czasu nie mógł wykluczyć możliwości, że – na przykład – to jego żona Enid częstuje go ekskrementami w salonie jakiegoś burdelu. Co prawda natychmiast upewnił się, że chodzi jednak o Denise i mieszkanie Chipa, lecz kolejne sekundy odsunęły rzeczywisty świat poza zasięg jego bezradnie wyciągniętej ręki. Właśnie dlatego zamiast tracić siły na z góry skazaną na niepowodzenie pogoń, coraz częściej szukał oparcia w solidnych fundamentach przeszłości.
– Coś na ząb, żebyś wytrzymał do lunchu – powiedziała Denise.
Alfred spojrzał z wdzięcznością na kanapki. One przynajmniej w dziewięćdziesięciu procentach pozostawały niezmienne, tylko od czasu do czasu przeistaczając się w coś innego.
– Może kieliszek wina?
– Niekoniecznie.
Był naprawdę wzruszony. Wdzięczność promieniująca z serca szybko dotarła do splecionych na kolanach dłoni, rozluźniła mięśnie, spowodowała gwałtowniejsze drżenie. Rozpaczliwie szukał wzrokiem jakiegoś stałego punktu oparcia, ale ponieważ był to pokój Chipa i ponieważ stała w nim Denise, wszystko dokoła – nawet pokrętło grzejnika, nawet obdrapana ściana – przypominało mu o zupełnie obcym świecie, w którym żyły jego dzieci, a tym samym o ogromnej odległości, która je od niego dzieliła. I ręce trzęsły się jeszcze bardziej. Fakt, iż córka, której troskliwość stanowiła bezpośrednią przyczynę nasilenia objawów choroby, była równocześnie ostatnią osobą, której chciałby pokazać się w takim stanie, był niezbitym dowodem na istnienie jakiejś diabelskiej logiki i usprawiedliwiał nawet najgłębszy pesymizm.
– Zostawię cię na chwilę samego, bo muszę się zająć lunchem – powiedziała Denise.
Zamknął oczy i podziękował. Jak kierowca samochodu wypatrujący przerwy w ulewie, żeby przebiec do sklepu, czekał na choćby chwilowe zmniejszenie drżączki, które umożliwiłoby mu bezpieczne sięgnięcie po kanapkę.
Ta dolegliwość obrażała jego poczucie własności. Roztrzęsione ręce należały wyłącznie do niego, a jednak nie chciały go słuchać. Zachowywały się jak rozwydrzone dzieci, dzikie dwulatki ogarnięte szaleńczym atakiem egoistycznej udręki. Im bardziej stanowczo wydawał polecenia, tym mniej go słuchały i tym gorzej sobie radziły. Dziecięcy upór i niechęć do doroślenia zawsze doprowadzały go do pasji. Nie tolerował braku odpowiedzialności i dyscypliny, lecz oto za sprawą diabelskiej logiki musiał stawić czoło nieposłuszeństwu własnego ciała.
Jeśli twoja prawa ręka jest ci powodem do grzechu, odetnij ją – rzekł Jezus.
Czekając na ustanie drżączki – obserwował swoje roztrzęsione ręce tak, jakby były rozhasanymi dziećmi, które od dłuższego czasu przywoływał do porządku, ale teraz ochrypł i nie miał jak ukrócić ich harców – z przyjemnością wyobrażał sobie, jak obcina je siekierą. Wtedy zrozumiałyby, jak bardzo się na nie gniewa, że ich nie kocha, skoro postanowiły się przeciwko niemu zbuntować. Odczuwał niemal ekstazę na myśl o chłodnej stali przecinającej z łatwością mięśnie i kości nadgarstka, ale równocześnie ogarnął go żal po straconej ręce, którą starannie pielęgnował, dla której zawsze chciał jak najlepiej, którą znał całe życie.
Niepostrzeżenie zaczął znowu myśleć o Chipie. Zastanawiał się, dokąd Chip poszedł i jak to się stało, że znowu go przepłoszył.
Dobiegające z kuchni głosy Enid i Denise przypominały bzyczenie dwóch pszczół, dużej i małej, uwięzionych za szybą. Wreszcie nadeszło oczekiwane uspokojenie. Pochylił się do przodu, wyciągnął rękę, podparł ją drugą, chwycił w palce szkuner z maślanym ożaglowaniem, podniósł, nie miażdżąc ani nie przewracając, doprowadził do ust po niewidocznym, lecz mocno rozkołysanym oceanie, i dalej do portu. Co prawda twarda skórka kaleczyła mu dziąsła, ale Alfred przeżuwał starannie, uważając, żeby nie ugryźć się w ociężały język. Masło przyjemnie topniało na podniebieniu, usta wypełnił delikatny, niemal kobiecy smak pszenicznego pieczywa. W broszurkach dostarczanych przez Hedgpetha znajdowały się ustępy, których nawet Alfred, fatalista i zarazem człowiek zdyscyplinowany, nie był w stanie przeczytać. Dotyczyły kwestii przełykania, tortur języka, ostatecznej awarii systemu sygnalizacyjnego…
Wszystko zaczęło się właśnie od awarii w Wydziale Sygnałowym.
Koleje Midland Pacific, gdzie przez ostatnie dziesięć lat swojej zawodowej kariery kierował Działem Projektowym (każde jego polecenie było wykonywane natychmiast, bezzwłocznie, tak jest, panie Lambert, w tej chwili), obsługiwały setki maleńkich miasteczek w zachodniej i środkowej Nebrasce, takich jak te, z których pochodzili lub w których się wychowywali Alfred oraz inni członkowie kadry kierowniczej, miasteczek, w których ich nadszarpnięte zębem czasu zdrowie wydawało się jeszcze bardziej wątłe w porównaniu z potężnymi, tryskającymi energią lokomotywami Midpaca ciągnącymi ogromne składy wagonów. Chociaż najważniejszym obowiązkiem wszystkich zatrudnionych było dbać o interesy akcjonariuszy, to jednak pochodzący głównie z Kansas i Missouri menadżerowie (wśród nich Mark Jamborets, główny radca prawny) zdołali przekonać radę nadzorczą, że ponieważ w wielu prowincjonalnych miejscowościach ich kompania kolejowa miała faktyczny monopol na utrzymywanie łączności ze światem, to jej obowiązkiem było utrzymywanie połączeń na wszystkich liniach i odgałęzieniach. Osobiście Alfred nie miał najmniejszych złudzeń co do przyszłości preriowych miasteczek, w których średnia wieku populacji wahała się w okolicach pięćdziesiątki, ale wierzył w kolej, nienawidząc równocześnie ciężarówek, i doskonale zdawał sobie sprawę, jak istotny dla morale mieszkańców jest fakt istnienia regularnego połączenia kolejowego i jak wielką radość może sprawić gwizd lokomotywy w lutowy poranek pod 41 stopniem szerokości północnej i 101 stopniem długości zachodniej. Poza tym podczas niezliczonych utarczek z Agencją Ochrony Środowiska i Departamentem Transportu wielokrotnie miał okazję docenić zdroworozsądkowe podejście prowincjonalnych urzędników, którzy bez problemów godzili się na przedłużenie terminu demontażu ogromnych zbiorników na zużyty olej w Kansas City albo nie upierali się przy wprowadzeniu w życie wymyślonego przez jakiegoś cholernego gryzipiórka, całkowicie zbędnego projektu zbudowania wiaduktu nad trzeciorzędną boczną szosą. W związku z tym jeszcze wiele lat po tym jak Soo Line, Great Northern i Rock Island zostawiły na pastwę losu dogorywające miasteczka na północnych