Korekty. Джонатан Франзен

Korekty - Джонатан Франзен


Скачать книгу
utracić zawarte tam głębokie myśli, więc zaczął eksperymentować z przenoszeniem wyrazów oraz szerokością marginesów, żeby monolog kończył się nie na górze strony siódmej, lecz na dole szóstej. Zamienił słowo „prezentacja” na „pokaz”, zyskując w ten sposób sześć znaków, co pozwoliło mu przenieść wyraz „transcendencja” nie po pierwszej, lecz po trzeciej sylabie, to zaś pociągnęło za sobą mnóstwo innych, równie korzystnych zmian w kolejnych wierszach. Po pewnym czasie doszedł jednak do wniosku, że „prezentacja” i „pokaz” to jednak nie to samo, wrócił więc do wersji pierwotnej i natychmiast rozpoczął poszukiwania innych długich słów, które dałoby się zamienić na krótsze, przez cały czas wmawiając sobie usilnie, że jest na świecie taki producent filmowy, który będzie w stanie przebrnąć przez sześć (ale już nie siedem!) stron pompatycznego mędrkowania.

      Dawno temu, kiedy jeszcze był dzieckiem, nad środkowym zachodem wystąpiło całkowite zaćmienie słońca. Mimo ostrzeżeń pewna dziewczyna z jednego z zapyziałych miasteczek po drugiej stronie rzeki tak długo obserwowała chudnący sierp słonecznej tarczy, że oślepła.

      – To wcale nie bolało – powiedziała później dziennikarzowi z „St. Jude Chronicle”. – W ogóle nic nie czułam.

      Dni, które Chip spędzał na upiększaniu beznadziejnie martwego monologu, przeżywał w znacznej mierze dzięki pieniądzom młodszej siostry. Niemniej jednak dopóki ich wystarczyło, nie cierpiał zbyt mocno. Czas upływał w jednostajnym tempie, Chip rzadko wstawał przed południem. Smacznie jadał, pił dobre wino, ubierał się na tyle dobrze, żeby wmówić sobie, że nie jest beznadziejną galaretowatą kupą nieszczęścia i przez cztery na każde pięć wieczorów potrafił ukryć trawiące go lęki oraz złe przeczucia, i cieszyć się towarzystwem Julii. Ponieważ kwota, którą był winien Denise, sprawiała wrażenie znacznej w porównaniu z zarobkami korektora, za to niewysokiej według standardów obowiązujących w Hollywood, coraz rzadziej zawracał sobie głowę korektą. W sumie narzekał wyłącznie na swoje zdrowie. Zdarzało się, że w letni dzień, który zamierzał poświęcić w całości na przerabiane pierwszego aktu, nagle uzmysławiał sobie z całą ostrością, jak marne są efekty jego wysiłków, wybiegał z domu, żeby złapać trochę świeżego powietrza, szedł Broadwayem aż do Battery Park City, siadał na ławce, wiatr znad rzeki Hudson wdzierał mu się za kołnierz, słuchał furkotu przelatujących w górze śmigłowców oraz dalekich pokrzykiwań dzieci milionerów z Tribeki i zanurzał się po uszy w poczuciu winy. On – zdrowe, pełne energii nic? Jak to możliwe? Nie umiał wykorzystać tego, że dobrze sypiał, że nigdy się nie przeziębiał, a katar zapewne utrudniałby mu koncentrację, a jednocześnie nie umiał też wpaść w wakacyjny nastrój, flirtować z nieznajomymi kobietami i wlewać w siebie kolejnych margarit. Chyba byłoby lepiej, gdyby chorował i umierał właśnie teraz, w chwili zalewu niepowodzeń, zachowując energię i zdrowie na inny, odległy czas, kiedy – choć akurat w tej chwili trudno było to sobie wyobrazić – stanie się człowiekiem sukcesu. Wiedział, że marnotrawi mnóstwo rzeczy: pieniądze Denise, dobrą wolę Julii, własne zdolności i wykształcenie, szanse stwarzane przez najdłuższy boom ekonomiczny w historii Ameryki; jednak największą przykrość sprawiała mu jego doskonała kondycja fizyczna, tu i teraz, w promieniach słońca nad brzegiem rzeki.

      Pieniądze skończyły mu się w pewien lipcowy piątek. Mając przed sobą weekend z Julią, czyli co najmniej piętnaście dolarów wydane w kinowym barku, zgarnął z półek swoich marksistów i w dwóch potwornie ciężkich torbach zataszczył je do antykwariatu. Książki były w doskonałym stanie, a ich łączna cena okładkowa wynosiła 3900 dolarów. Właściciel antykwariatu obrzucił je pobieżnym spojrzeniem, po czym ogłosił wyrok:

      – Sześćdziesiąt pięć.

      Niewiele brakowało, żeby Chip parsknął śmiechem. Nie miał ochoty na kłótnie, ale trudno było mu się pogodzić z faktem, że samo brytyjskie wydanie Racjonalności działania… Jürgena Habermasa (książka okazała się za trudna nawet na to, żeby ją przeczytał, a cóż dopiero mówić o jakimkolwiek wykorzystaniu zawartych w niej tez) kosztowało go 95 funtów.

      – Może pan pójść gdzie indziej – odparł antykwariusz, kiedy mu o tym napomknął.

      – Ależ nie ma takiej potrzeby – zapewnił go pospiesznie Chip. – Sześćdziesiąt pięć jest w porządku.

      Żałośnie jak na dłoni było widać, iż spodziewał się dostać za swoje książki kilkaset dolarów. Odwrócił się od spoglądających na niego z wyrzutem grzbietów; doskonale pamiętał, jak każdy z nich wabił go kiedyś w księgarni obietnicami totalnej krytyki społeczeństwa schyłkowej ery kapitalizmu i z jaką radością niósł książki do domu. Ale Jürgen Habermas nie miał długich, chłodnych, przypominających smukłe drzewka nóg Julii, Theodor Adorno nie pachniał jak ona ochoczą zmysłowością, Fred Jameson nie dysponował jej wyszukanym językiem. Do początku października, kiedy Chip wysłał Eden Procuro ukończony scenariusz, zdążył się pozbyć wszystkich formalistów, feministek, strukturalistów, poststrukturalistów, freudystów i homoseksualistów. Żeby zdobyć środki na lunch z rodzicami i Denise, mógł spieniężyć już tylko ukochanych historyków kultury albo wydanie dzieł wszystkich Szekspira w twardej oprawie; ponieważ Szekspira otaczała magiczna aura – tomy w identycznych bladoniebieskich obwolutach przywodziły na myśl bezpieczny archipelag, na którym w razie potrzeby zawsze mógł się na jakiś czas ukryć – zapakował do toreb Foucaulta, Greenblatta oraz Pooveya i sprzedał ich wszystkich za 115 dolców.

      Sześćdziesiąt dolarów wydał od razu na fryzjera, słodycze, środek do wywabiania plam i dwa drinki w Cedar Tavern. W sierpniu, kiedy zapraszał rodziców, miał nadzieję, że do ich przyjazdu Eden Procuro zapozna się ze scenariuszem i przyśle zaliczkę, ale teraz sytuacja przedstawiała się w ten sposób, że mógł im zaproponować jedynie domowy posiłek. Wybrał się do delikatesów w East Village, gdzie kiedyś sprzedawano doskonałe tortellini i chrupkie pieczywo, lecz okazało się, że delikatesów już tam nie ma, on zaś nie czuł się na siłach pokonać pieszo dziesięć przecznic dzielących go od wyśmienitej piekarni, w związku z czym wędrował na oślep po East Village, zachodząc do rozmaitych sklepów spożywczych, ale wszystkie produkty, których kosztował, okazywały się nie do przyjęcia. W końcu zarzucił pomysł włoskiej kolacji, a postanowił przyrządzić sałatkę z dzikiego ryżu, awokado i wędzonej piersi indyka. Natychmiast pojawił się problem ze znalezieniem dojrzałego awokado. Odwiedzał sklep za sklepem tylko po to, żeby stwierdzić, że nigdzie nie mają awokado, a kiedy wreszcie je znalazł, okazało się, że są wielkości limonek i kosztują 3,89 dolara za sztukę. Trzymając w rękach pięć owoców, zastanawiał się, co począć. Odłożył je, wziął ponownie, znowu odłożył, wziął jeszcze raz. Nie mógł się zdobyć na to, żeby pociągnąć za spust. Przez chwilę nienawidził Denise za to, że grając na jego poczuciu winy, namówiła go, żeby zaprosił rodziców na lunch. Jego kulinarną wyobraźnię ogarnął paraliż: wydawało mu się, że przez całe życie jadał wyłącznie tortellini albo sałatkę z ryżu, awokado i indyka.

      Około ósmej wieczorem wylądował przed wejściem do najnowszego sklepu sieci Koszmar konsumpcji („Wszystko co zechcesz, ale nie za darmo!”) przy Grand Street. Od Rahway i Bayonne nadciągał nieprzyjemny wilgotny wiatr, niebo przykryły chmury. Przez szerokie drzwi o stalowych ościeżnicach wchodzili i wychodzili genetycznie doskonali mieszkańcy SoHo i Tribeki; mężczyźni różnili się przynajmniej kształtem i rozmiarem, wszystkie kobiety były szczupłe i w rozmiarze 36. Niektóre były i szczupłe, i w ciąży. Po wizycie u fryzjera Chip miał rumień na karku, więc nie czuł się dobrze pod ostrzałem spojrzeń tylu doskonałych kobiet, ale tuż przy drzwiach Koszmaru dostrzegł skrzynki z zieleniną opatrzone tabliczką SZCZAW Z BELIZE 0,99$.

      Wszedł do środka, wziął koszyk i wsadził do niego pęczek


Скачать книгу