Subtelna prawda. Джон Ле Карре

Subtelna prawda - Джон Ле Карре


Скачать книгу
się następujące powieści tego autora:

      Bardzo poszukiwany człowiek

      Małe miasteczko w Niemczech

      Krawiec z Panamy

      Zdrajca w naszym typie

      Wierny ogrodnik

      Russia House

      Morderstwo doskonałe

      Dla VJC

      Zima nie cofnie tego, co wiosna przysporzy.

Donne1

      Jeśli ktoś mówi prawdę, wcześniej czy później zostanie wykryty.

OSCAR WILDE

      1

      Na pierwszym piętrze nijakiego hotelu w Gibraltarze, na terytorium zależnym Wielkiej Brytanii, sprężysty, zwinny mężczyzna pod sześćdziesiątkę krążył niespokojnie po sypialni. Jego typowo angielskie rysy twarzy, choć sympatycznej i niezaprzeczalnie godnej, zdradzały naturę choleryka, i to doprowadzonego do granic wytrzymałości. Zrozpaczony wykładowca, można by pomyśleć, widząc pochyloną sylwetkę mola książkowego, sprężysty krok oraz opadający niesfornie lok siwiejących włosów, raz za razem nerwowo umieszczany na swoim miejscu ruchem kościstego nadgarstka. Nikt nawet w najbardziej fantastycznym śnie nie pomyślałby, że ma przed sobą pracownika średniego szczebla brytyjskiej służby cywilnej, który oderwany od biurka jednego z przyziemnych departamentów Ministerstwa Spraw Zagranicznych i Brytyjskiej Wspólnoty Narodów Jej Królewskiej Mości został wysłany w tajnej, wysoce delikatnej misji.

      Jego przybrane imię, które uparcie sobie powtarzał, czasem półgłosem, brzmiało „Paul”, a nazwisko – nie tak znowu trudne do zapamiętania – „Anderson”. Po włączeniu telewizora pojawiał się napis: „Witamy, panie Paul Anderson. Czemu nie wpaść przed kolacją na bezpłatny aperitif do naszego baru, Lord Nelson’s Snug!”. Wykrzyknik zamiast stosowniejszego pytajnika nieustannie drażnił obecnego w nim pedanta. Miał na sobie biały frotowy szlafrok, noszony od pierwszej chwili uwięzienia, który zdejmował wyłącznie wtedy, gdy na próżno usiłował zmrużyć oko i gdy raz wyśliznął się o nietypowej porze, by zjeść samotnie w knajpce na dachu, skąpanej w oparach chloru z basenu na trzecim piętrze naprzeciwko. Jak wszystko w tym pokoju, przykrótki hotelowy szlafrok cuchnął zatęchłym dymem papierosowym i lawendowym odświeżaczem powietrza.

      Gdy pozbawiony więzów oficjalnego życia kursował po pokoju, bezpardonowo dawał upust emocjom, krzywiąc się w wyrazie szczerego zaniepokojenia lub marszcząc groźnie brwi przed wysokim lustrem przyśrubowanym do ściany oklejonej kratkowaną tapetą. Szukając ulgi i dodając sobie animuszu, mówił do siebie. Również półgłosem? Tylko po co się zmuszać, gdy zamknięto cię w pustym pokoju, w którym nikt nie ma ochoty cię wysłuchać poza kolorowaną fotografią naszej ukochanej młodej królowej dosiadającej kasztanka?

      Na plastikowym stoliku walały się resztki kanapki klubowej, którą uznał za niejadalną już w momencie dostarczenia, i stała butelka ciepłej coca-coli. Chociaż przychodziło mu to z trudem, od przybycia do pokoju nie tknął alkoholu. Łóżko, które znienawidził, jak żadne w życiu, pomieściłoby sześć osób, ale ledwo się na nim wyciągnął, plecy rozbolały go jak diabli. Na łóżku leżała przeraźliwie szkarłatna narzuta ze sztucznego jedwabiu, a na niej pozornie niewinny telefon komórkowy, podobno spełniający najwyższe standardy szyfrowania. Choć Paul niezbyt wierzył w takie rzeczy, nie miał zbytniego wyboru. Za każdym razem gdy mijał urządzenie, wbijał w nie wzrok z mieszaniną potępienia, pożądania i frustracji.

      „Z przykrością informuję cię, Paul, że podczas misji będziesz miał całkowicie odciętą łączność, wyjąwszy cele operacyjne – ostrzega go z ciężkim, południowoafrykańskim akcentem Elliot, jego samozwańczy dowódca operacyjny. – W razie gdyby pechowo jakiś kryzys dotknął twoją szacowną rodzinę, ta przekaże swoje obawy departamentowi opieki zdrowotnej u ciebie w pracy, po czym nawiąże się z tobą kontakt. Czy wyrażam się jasno, Paul?”

      Tak, wyrażasz się jasno, Elliot, słowo po słowie.

      Dotarłszy do monumentalnego okna widokowego w głębi pokoju, popatrzył chmurnie przez szare od brudu siatkowe firanki na legendarną Skałę Gibraltarską. Ziemista, pomarszczona i odległa odpłaciła mu spojrzeniem rozjuszonej staruchy. Z przyzwyczajenia kolejny raz spojrzał zniecierpliwiony na swój zegarek nie z tego świata i porównał czas z zielonymi cyferkami radiowego czasomierza przy łóżku. Zegarek miał kopertę z porysowanej stali, czarny cyferblat i zastępował złotego cartiera, który kochająca żona sprezentowała mu na dwudziestą piątą rocznicę ślubu, sięgnąwszy do spadku po jednej z licznych ciotek.

      Ale zaraz, zaraz! Paul nie ma żadnej żony, do cholery! Paul Anderson to bezżenny, bezdzietny facet. Paul Anderson to cholerny pustelnik!

      – Skarbie, nie możemy pozwolić, żebyś teraz to nosił, prawda, Paul? – mówi z matczyną troską równa mu wiekiem kobieta, całe życie temu, nieopodal Heathrow, w podmiejskiej willi z czerwonej cegły, gdzie wraz z drugą, identyczną koleżanką przebierają go do roli. – Nie z tymi milutkimi inicjałami, prawda? Musiałbyś powiedzieć, że gwizdnąłeś go komuś, prawda, Paul?

      Kupuje żarcik, jak zawsze z poświęceniem odgrywając swojego chłopa, no bo jak trzeba, to trzeba, i odprowadza tęsknym wzrokiem zegarek i obrączkę, podczas gdy jedna z kobiet gryzmoli „Paul” na taśmie samoprzylepnej, okleja jego ruchomości i chowa je do sejfu na, jak to nazywa, „wymagany czas”.

      Na Boga, jakim cudem w ogóle wylądowałem w tej norze?

      Opętało mnie czy dałem się opętać? A może jedno i drugie? Bądź łaskaw podczas paru starannie dobranych rundek po pokoju dokładnie opisać okoliczności tej nieprawdopodobnej wyprawy od błogosławionej monotonii do samotnej celi na skalistym postumencie brytyjskiej kolonii.

      – Co tam u twojej biednej, kochanej żony? – pyta nie tak bardzo jeszcze podstarzała królowa lodu z działu kadr, teraz z bliżej nieznanych nikomu przyczyn szumnie przechrzczonego na dział Zasobów Ludzkich, wezwawszy go bez słowa wyjaśnienia do swego podniebnego alkierza w piątkowe popołudnie, kiedy wszyscy zacni obywatele śpieszą do domów. Tych dwoje to odwieczni adwersarze. Jedyne, co ich łączy, to przeświadczenie, że są okazami ginącego gatunku.

      – Dziękuję, Audrey, wcale nie biedna, miło mi donieść – odpowiada z wymuszoną lekkością, którą się posiłkuje podczas takich zagrażających życiu spotkań. – Kochana, ale nie biedna. W piorunującym tempie wraca do zdrowia. A co u ciebie? Kwitniesz, jak mniemam?

      – Czyli nie musisz się o nią martwić – sugeruje Audrey, ignorując jego uprzejme zapytanie.

      – Na Boga, jak to nie?! W jakim sensie? – Kurczowo trzyma się wesołej nuty.

      Powiem wprost. Czy jesteś choć troszeczkę zainteresowany czterema, no, może pięcioma dniami za granicą, w zdrowym klimacie?

      – Dzięki, Audrey, tak się składa, że troszeczkę więcej niż troszeczkę. Nasza dorosła córka mieszka teraz z nami, więc trudno o lepszy moment, biorąc pod uwagę, że jest doktorem medycyny – nie może się oprzeć, by nie dodać dumnie, ale osiągnięcia Emily nie robią wrażenia na Audrey.

      – Nie wiem, o co chodzi, i nie muszę wiedzieć – odpowiada na pytanie, którego jej nie zadał. – Na wysokościach czeka taki jeden dynamiczny młodzieniec, Quinn. Może słyszałeś. Chce natychmiast się z tobą spotkać. Gdyby świeże wieści ominęły twoje odległe pustkowia Logistyki Zdarzeń Nieprzewidzianych, to nowa miotła, świeżo pozyskana z Obrony, żaden tytuł do chwały, ale jest, jak jest.

      Na Boga, o co chodzi? Oczywiście, że żadne wieści go nie ominęły. Przecież czyta gazety, no nie? Ogląda „Newsnight”. Poseł Fergus Quinn, Fergie dla ludu, to szkocki zawadiaka, bête intelectuelle ze stajni New Labour. W telewizji wymowny, wojowniczy i niepokojący. Co więcej, puszy się, że jest biczem ludu na rządową biurokrację – patrząc z boku, rzecz godna pochwały, ale trudno powiedzieć, by zachwycająca w oczach rządowego biurokraty.

      – Chcesz powiedzieć teraz, w tej chwili?

      – To rozumiem


Скачать книгу

<p>1</p>

Przekład: S. Barańczak, Antologia angielskiej poezji metafizycznej XVII stulecia, PIW, 1991, Warszawa. Przypisy tłumacza.