Koniec końca świata. Джонатан Франзен
Kolejnymi mailami, kolejnymi korektami Henry sterował mną w kierunku sformułowania eseju nie w postaci ostrej publicznej krytyki, tylko pytania: Jak odnaleźć sens w naszych działaniach, kiedy świat najwyraźniej się kończy? Znaczna część ostatecznej wersji została poświęcona dwóm dobrze przemyślanym regionalnym przedsięwzięciom związanym z ochroną przyrody, w Peru i Kostaryce, gdzie świat rzeczywiście zmienia się na lepsze nie tylko dla dzikich roślin i zwierząt, lecz także dla mieszkających tam Peruwiańczyków i Kostarykan. Praca przy tych projektach jest ważna dla zaangażowanych w nie osób, a korzyści są natychmiastowe i namacalne.
Opisując te dwa przedsięwzięcia, miałem nadzieję, że być może ktoś w jednej czy drugiej z wielkich fundacji charytatywnych, tych, które wydają dziesiątki milionów dolarów na badania nad biodieslem lub na farmy wiatrowe w Erytrei, przeczyta ten artykuł i pomyśli, czy nie warto zainwestować w działania, które przynoszą wymierne rezultaty. Tymczasem napotkałem jedynie skomasowany atak ze strony obozu liberalnego. Nie korzystam z mediów społecznościowych, ale znajomi donieśli mi, że obrzucano mnie przeróżnymi wyzwiskami, takimi jak „ptasi móżdżek”, i zarzucono mi „negowanie zmian klimatu”. Wyrwane z kontekstu, tweetowej wielkości fragmenciki mojego eseju sugerowały, że apeluję o rezygnację z wysiłków zmierzających do zmniejszenia emisji dwutlenku węgla, co było znanym stanowiskiem Partii Republikańskiej i co, na zasadzie logiki polaryzacji internetowego dyskursu, uczyniło ze mnie osobę kwestionującą zmiany klimatyczne. Tymczasem ja do tego stopnia zgadzam się z nauką o klimacie, że nawet nie próbuję mieć nadziei na ocalenie pokrywy lodowej. Zaprzeczyłem jedynie temu, że jej topnienie może powstrzymać międzynarodowa prawicowa elita spotykająca się w miłych hotelach na całym świecie. Na tym polegała cała moja zbrodnia przeciwko ortodoksji. Kwestie klimatu do tego stopnia opanowały liberalną wyobraźnię, że każda próba zmiany tematu rozmowy – nawet próba jego zmiany na zjawisko wymierania na niebywałą skalę, już teraz wywoływanego przez ludzi bez żadnej pomocy zmian klimatycznych – stanowi obrazę świętości.
Współczułem tym wszystkim specjalistom od zmian klimatu, którzy tak ostro skrytykowali mój esej. Od dziesięcioleci starali się podnieść alarm w Ameryce i w końcu mieli po swojej stronie prezydenta Obamę; mieli porozumienie paryskie. To nie był odpowiedni moment na informowanie, że drastyczne globalne ocieplenie już się dokonało i że wydaje się mało prawdopodobne, by ludzkość przestała wydobywać węgiel, zważywszy na to, że nawet teraz nie obiecał tego zrobić ani jeden kraj na świecie. Rozumiałem także wściekłość przemysłu alternatywnych źródeł energii, który w końcu jest tylko biznesem jak każdy inny. Jeśli uznamy, że projekty związane z energią ze źródeł odnawialnych są tylko środkiem łagodzącym, niezdolnym do odwrócenia szkód, które jeszcze przez stulecia będzie wyrządzać dawna emisja dwutlenku węgla, natychmiast pojawiają się inne pytania na temat tego biznesu. Na przykład czy naprawdę potrzebowaliśmy tylu wiatraków? Czy trzeba je umieszczać na obszarach wrażliwych ekologicznie? A farmy słoneczne na pustyni Mojave – czy nie rozsądniej byłoby pokryć Los Angeles panelami słonecznymi, zamiast ingerować w otwartą przestrzeń? Czy w pewnym sensie nie niszczymy naturalnego świata, próbując go ratować? Podejrzewam, że ptasim móżdżkiem nazwał mnie jakiś bloger przemysłowy.
Co się tyczy stowarzyszenia Audubon, już ten mail o zbieraniu funduszy powinien był mnie ostrzec przed jego zarządem. Ale i tak byłem zaskoczony ich reakcją na esej, tym atakiem, argumentum ad hominem, na osobę, której imię i wizerunek beztrosko przywłaszczyli sobie dwa miesiące wcześniej. To prawda, że mój esej stanowił dla nich rodzaj połajanki. Pragnąłem, żeby dali sobie spokój z bzdurami, przestali mówić o tym, co będzie za 50 lat, i intensywniej wzięli w obronę ptaki, które kochamy, zarówno oni, jak i ja. Ale w Audubonie najwyraźniej zauważono jedynie zagrożenie dla liczebności członków i wysiłków związanych z gromadzeniem funduszy, więc musiano zniszczyć mnie jako osobę. Zostałem poinformowany, że prezes Audubona osobiście przypuścił na mnie cztery różne ataki. Tak właśnie teraz zachowują się prezesi.
I podziałało. Nawet nie czytając treści tych ataków – wystarczyła mi wiedza, że inni je czytają – zawstydziłem się. Poczułem się tak, jak bym się czuł w ósmej klasie odrzucony przez grupę i obrzucony wyzwiskami, które nie powinny boleć, a jednak bolały. Żałowałem, że nie wziąłem sobie dostatecznie do serca tamtych nocnych napadów paniki i nie zachowałem swoich opinii dla siebie. I tak, nieco przybity, zadzwoniłem do Henry’ego i wylałem przed nim żale oraz cały swój wstyd. Odpowiedział, w ten charakterystyczny ledwo zrozumiały sposób, że reakcje w Internecie są jak pogoda. „Z opinią publiczną – wyjaśnił – jest tak: mamy pogodę i mamy klimat. Ty próbujesz zmienić klimat, a to wymaga czasu”.
Nie miało znaczenia, czy podzielałem ten pogląd. Wystarczyło przekonanie, że istnieje jedna osoba, Henry, która nie jest mi wroga. Pocieszałem się myślą, że co prawda jeden człowiek nie zmieni klimatu, bo to zjawisko zbyt rozległe i chaotyczne, ale może znaleźć sens w walce o odmianę losu jednej cierpiącej wioski, jednej ofiary globalnej niesprawiedliwości. Lub jednego ptaka czy jednego czytelnika. Kiedy już burze w Internecie ucichły, zacząłem otrzymywać prywatne wiadomości od pracowników ochrony przyrody, którzy podzielali moje frustracje, ale nie mogli pozwolić sobie na ich wyrażanie. Niewiele osób się do mnie odezwało, ale nie musiało ich być wiele. W każdym wypadku moje odczucia były takie same: właśnie dla ciebie napisałem ten esej.
Ale teraz, dwa i pół roku później, gdy lodowce szelfowe się kruszą, a twitterowy prezydent wycofuje się z porozumienia paryskiego, nie jestem tego taki pewien. Teraz mogę się przyznać przed sobą, że nie napisałem tego eseju tylko po to, żeby dodać otuchy kilku ekologom i przy okazji skierować strumień datków na lepsze cele charytatywne. Naprawdę chciałem zmienić klimat. Wciąż tego chcę. Tak samo jak ludzie, których krytykowałem w moim eseju, zdaję sobie sprawę, że globalne ocieplenie to najważniejszy problem naszych czasów, być może największy problem w całej historii ludzkości. Wszyscy jesteśmy teraz w sytuacji rdzennych Amerykanów w czasach, kiedy Europejczycy przybyli z bronią i ospą wietrzną: nasz świat szykuje się na zmianę, ogromną, nieprzewidywalną, a przede wszystkim zmianę na gorsze. Nie mam żadnej nadziei, że zdołamy tę zmianę powstrzymać. Mam jedynie nadzieję, że zdążymy na czas pogodzić się z rzeczywistością, tak aby przygotować się na nią jak na ludzi przystało, i wierzę jedynie w to, że uczciwe zmierzenie się z nią, choćby bolesne, jest lepsze niż kwestionowanie jej.
Gdybym dzisiaj pisał tamten esej, mógłbym to wszystko powiedzieć. W lustrze eseju, w opublikowanej formie, odbijał się gniewny, kochający ptaki odmieniec, który uważał się za mądrzejszego od innych. I pewnie w tym młodzieńcu sporo było mnie, ale nie byłem to cały ja, a można by to zauważyć w lepszym eseju. W lepszym eseju również mógłbym zganić stowarzyszenie Audubon, tak jak na to zasługiwało, ale znalazłbym w sobie więcej sympatii do tych ludzi, na których byłem zły: do aktywistów klimatycznych, którzy przez dwadzieścia lat obserwowali, jak ich droga do zwycięstwa staje się obrzydliwie wyboista wraz ze wzrostem emisji dwutlenku węgla, a wymagane poziomy redukcji emisji stają się coraz bardziej nierealistyczne, do pracowników zatrudnionych przy alternatywnych źródłach energii, którzy mają rodziny do wyżywienia i starają się widzieć coś więcej poza ropą naftową, do zajmujących się środowiskiem organizacji pozarządowych przekonanych, że zidentyfikowały problem, który powinien obudzić świat z letargu, i do lewicowców, którzy w czasach, kiedy neoliberalizm i jego technologie zredukowały elektorat do indywidualnych konsumentów, postrzegali zmianę klimatu jako ostatni silny argument za kolektywizmem. Szczególnie starałbym się pamiętać o tych wszystkich ludziach, którzy potrzebują w życiu więcej nadziei niż depresyjny pesymista, ludzi, dla których perspektywa gorącej, katastrofalnej przyszłości jest nieznośnie smutna i przerażająca, i którym można wybaczyć, że nie chcą o tym myśleć. Stale bym poprawiał mój tekst.