Odyssey One: W samo sedno. Evan Currie
– Sierżancie sztabowy Wilson – powiedział równym tonem, a potem zerknął na Erica po raz pierwszy, odkąd Reed zabrał głos. – Rozumiem większość z tych rzeczy, ale co oznacza słowo… komo?
– Specjalista do spraw komunikacji, sir – odezwał się niepytany Wilson ze swojego miejsca, podczas gdy obcy admirał przyglądał mu się badawczo. Gdy poczuł na sobie wzrok niższego mężczyzny, Wilson stłumił chęć spojrzenia na niego z góry, i zamiast tego utkwił wzrok w dalekiej ścianie.
– Dziękuję, sierżancie Wilson – odparł Tanner po chwili, obracając w myślach ten dziwny termin.
Jego ludzie nie stosowali hierarchii, a on sam zastanawiał się, jakie miejsce zajmował ten „sierżant” w stosunku do pozostałych.
Reed najwidoczniej uznał, że pora znów się odezwać.
– Oto moja grupa doradcza. Reszta zespołu w dalszym ciągu przebywa na „Odysei”, czekając na instrukcje. Czy mógłbym zostać skierowany do tego wyżej wspomnianego komendanta Jehana?
– Oczywiście. Cathan!
– Tak, sir? – spytał jakiś mężczyzna, podchodząc do nich szybko.
– Zaprowadź naszych gości do kwater i poinformuj Nero, że Ziemianie przysłali grupę doradczą.
– Oczywiście, panie admirale – odparł mężczyzna, spoglądając niepewnie na Reeda. – Panowie pozwolą za mną.
Reed i pozostali pokiwali głowami i zeszli w ślad za nim z platformy, zostawiając Tannera, Westona i ich świty.
Tanner uśmiechnął się nieznacznie, pokazując dłonią na najbliższą wieżę.
– Zechce pan zjeść ze mną posiłek, kapitanie?
– Z przyjemnością.
***
Nero Jehan podniósł się powoli, gdy cichy brzęk dzwonka przerwał jego rozmyślania. Wstał i podszedł do lekko łukowatych drzwi, wstukując na klawiaturze kod dostępu.
– Tak? – warknął.
Człowiek przy drzwiach, który był jednym z ludzi Tannera, wzdrygnął się na widok niemal nagiego olbrzyma.
– A-admirał Tanner mnie przysłał, sir.
– Po co? – spytał gburowatym tonem Nero.
– Zi… eee… Ziemianie. Chodzi o Ziemian, panie komendancie. Właśnie przybyli.
– Wiem o tym – odparł Nero kamiennym głosem. Nie przepadał za większością ludzi zamieszkujących Ranquil. Byli zbyt nerwowi i za bardzo obawiali się otwartości w stosunkach z innymi.
– Oni… uhm… sprowadzili ze sobą doradców, panie komendancie. Wojskowych doradców.
Nero wykrzywił usta w grymasie i ledwie powstrzymał się od pokręcenia głową. Jasne, że przywieźli ze sobą doradców. Nawet po krótkim czasie, jaki spędzili na Ranquil, było dla nich oczywiste, że tutejsze wojska naziemne nie przegnałyby nawet stadka lemingów.
– Chcą się z panem spotkać, panie komendancie.
– Gdzie? Kiedy?
– Uhm… kiedy tylko będzie miał pan ochotę, sir. Każę przygotować salę konferencyjną.
– W porządku. Przekaż im, że niedługo będę gotowy.
– T-tak jest, sir.
Nero zatrzasnął mu drzwi przed nosem.
PLANETA RANQUIL
– A teraz, kapitanie, skoro mamy trochę czasu, proszę mi opowiedzieć o swoim świecie – powiedział Rael Tanner, nalawszy Ericowi drinka.
Eric rozważał w myślach odpowiedź, biorąc szklankę do ręki i przyglądając ciemnemu płynowi. Grał na zwłokę, unosząc drinka do ust, wdychając aromat i w końcu upijając łyk. Płyn nie zawierał alkoholu, ale w jego smaku dało się wyczuć ostrą nutę, która była mu obca.
Nie niemiła, tylko obca.
Jedzenie również było podobne. Bliskie w smaku rzeczom, które znał, ale na tyle osobliwe, że często przyłapywał się na chwili zastanowienia przed wzięciem następnego kęsa.
– Cóż, admirale – odezwał się w końcu z krzywym uśmiechem – nie mam pojęcia, od czego zacząć…
– Ależ, kapitanie – odparł Tanner – to chyba nie może być aż tak trudne? Powiedział pan kiedyś, że wasz świat jest młody. Czy naprawdę jest na nim aż tyle miejsc, od jakich można zacząć, że nie umie się pan zdecydować, które wybrać?
Eric stłumił śmiech.
– Nie jesteśmy starzy według pańskich standardów, ale mój świat może się jednak pochwalić kilkoma tysiącami lat historii, z której większość wcale nie jest przyjemna.
Rael rozważał przez chwilę to stwierdzenie.
– Ithan Chans uważała cię za jednego z Innych, odłamek kolonii sprzed wielu tysięcy lat. Tak wielu, że teraz to wyłącznie legenda. Straszne bajki dla dzieci.
Eric kiwnął głową, przypominając sobie, co mówiła wtedy Milla.
– Tak, pamiętam. Obawiam się, że nie zrozumieliśmy większości rzeczy, które wtedy powiedziała. Kim dokładnie są ci Inni?
Rael zmarszczył brwi, zastanawiając się przez chwilę.
– To… opowieść z przesłaniem moralnym, tak?
– Równie dobrze możemy ją nazwać bajką albo moralitetem – odparł Eric, myśląc o podobnych historiach, na których słuchaniu lub czytaniu wyrósł. Spośród wielu innych przyszedł mu na myśl poemat „Śmierć Artura”.
Rael kiwnął głową.
– Tak. To drugie brzmi dobrze. Nie znam pierwszego słowa, którego pan użył. Ale to bez znaczenia. Zgodnie z legendą Inni byli odłamem pierwotnych kolonii, którzy nie wierzyli w moc przysięgi.
Eric rozłożył dłonie w geście bezradności, uśmiechając się przepraszająco.
– Proszę wybaczyć, że przerywam, ale czym jest przysięga? Milla wspomniała o niej, ale gdy ją spytałem, nie chciała niczego powiedzieć.
– To zrozumiałe. – Rael uśmiechnął się lekko pomimo wrażenia dyskomfortu. – Ithan Chans jest zwolenniczką tradycji. Większość mieszkańców planety również. Tradycja wspomina o przysiędze, jednakże mamy do niej niesłychanie wielki szacunek i dlatego niełatwo o niej mówić.
Eric pokiwał głową, myślami wracając do swoich pierwszych wrażeń. Miał rację, gdy założył, że miało to wymiar religijny. I prawdopodobnie najlepiej było zostawić to w spokoju.
– Mówiąc prosto, przysięga oznacza „nie krzywdź” – wyjaśnił po chwili Tanner. – Istnieją stopnie i bardzo długie sekcje opisujące sposoby ochrony i tak dalej.
– Brzmi podobnie do tego, co przysięgają nasi lekarze – odparł Eric z uśmiechem.
– Słucham?
– Nasi lekarze muszą złożyć przysięgę, zanim dostaną pozwolenie na podjęcie pracy – wytłumaczył z powagą Eric. – Nie wiem, jak dokładnie ona brzmi, ale wydaje mi się, że zaczyna się od słów: „Po pierwsze, nie szkodzić”. To znaczy, że jeśli ktoś chce leczyć pacjenta, jego pierwszym obowiązkiem jest niepogarszanie jego stanu.
Rael skinął głową.
– To bardzo bliskie znaczeniu naszej przysięgi. Być może