Rebel Fleet. Tom 3. Flota Alfa. B.V. Larson

Rebel Fleet. Tom 3. Flota Alfa - B.V. Larson


Скачать книгу
fazowcem. Uważnie mnie słuchali, uzyskiwali tyle informacji, ile mog­li, i wracali do patrolowania przestrzeni kosmicznej. Nikt nie miał poczucia, że marnuje czas.

      W prawdziwej wojnie piękne było to, że w końcu wszyscy mieliśmy wspólny cel. Chcieliśmy przetrwać, utrzymać przy życiu mieszkańców Ziemi. W relacjach między oficerami było więcej szacunku i lojalności. Wątpiłem, aby miało to potrwać przez lata, ale wątpiłem też, aby admirał Fex czekał aż tyle, zanim ponownie nas odwiedzi.

      Gdy już skończyłem omawiać z każdą załogą scenariusze i oglądać nagrania, zaczynała się moja ulubiona część szkolenia. Kazałem uczestnikom przechodzić sytuacje, których sam doświadczyłem wśród rebelianckich Kherów.

      Można nazwać mnie okrutnym, bo umieszczałem młodych oficerów na zwieńczonej kopułą arenie i dawałem im prymitywną broń. Musieli nauczyć się nie tylko walczyć, ale i myśleć jak Kherowie.

      Pierwsza runda zaczynała się zawsze od ustawienia całej grupy w krąg. Zwykle było nas piętnaścioro. Fazowce obsługiwały trzy grupy załóg mostka, działające w ośmiogodzinnych zmianach. Wyglądało to lepiej, niż kiedy lataliśmy „Młotem”. Z uwagi na konstrukcję okrętu mieliśmy dwunastogodzinne zmiany i po paru tygodniach w kosmosie ogarniało nas zmęczenie.

      Na początek kazałem każdemu przebrać się w kombinezon roboczy. Następnie podawałem im kije i wygłaszałem krótką przemowę.

      – Dobrze, nie jesteście już na Ziemi. Jesteście we flocie Kherów. Działają zupełnie inaczej niż my. Dyscyplina jest luźniejsza. Nie walczą w szeregu, jak nas się uczy.

      Wszyscy uważnie mi się przyglądali. Słyszeli o tym, ale bez szczegółów. Starałem się, aby wszystko otaczała aura pewnej tajemnicy. Dzięki temu doświadczenie było bardziej realistyczne.

      – Tylko jedno z was wyjdzie spod tej kopuły o włas­nych siłach. – Przyglądałem się surowym wzrokiem każdemu z nich. – Dlaczego? Bo gdy tylko dam znak, będziecie bić się do upadłego.

      Patrzyli niepewnie po sobie. W naturalny sposób szacowali zagrożenie. W prowadzonej właśnie grupie zauważyłem nieco wahania. Od razu to rozpoznałem. Nasi żołnierze byli przyzwyczajeni do spełniania rozkazów wyższych stopniem. Jak chorąży miał traktować walczącego z nim komandora?

      – Nie martwcie się tu o stopnie. Teraz należycie do floty Kherów, musicie zasłużyć na szarżę. Po ukończeniu szkolenia wrócicie na swoje wcześniejsze stanowiska, ale nieco mądrzejsi. Starsi oficerowie zapewniają, że nie będą żywić urazy. Nikogo nie spotkają nieprzyjemności za to, co się tu wydarzy.

      Najstarszy mężczyzna w grupie, w stopniu komandora, skinął głową, gdy na niego spojrzałem. Miał nieco wystający brzuch, ale w jego oczach widać było determinację. Nie dało się stwierdzić, kto będzie najzacieklejszy, zanim nie zacznie się akcja.

      Sam również skinąłem głową do komandora i ruszyłem dookoła grupy. Wzrok miałem nieco spuszczony, na wypadek gdyby ktoś próbował zaatakować mnie od tyłu podczas przemowy. Do tej pory nigdy się to nie wydarzyło, ale zawsze mógł być ten pierwszy raz.

      – Chwyćcie oburącz za broń.

      Podnieśli kije z miękkimi końcówkami. Pozornie wyglądały niegroźnie. Cienka warstwa winylu i gumy piankowej miała sprawić, że nikt się poważnie nie pokaleczy, ale porządny cios mógł nadal wybić zęby albo połamać kości.

      – Widzicie podświetloną na zielono podłogę? To oznacza, że walka nie jest dozwolona. Gdy kolor zmieni się na żółty… a, i proszę.

      Kilku mężczyzn cofnęło się. Jeden oparł głowę o powierzchnię kopuły i krzyknął. Kij wypadł mu z rąk.

      – Czekajcie! – zawołałem. – Żółty to stan przejściowy, ostrzegawczy. Czerwony oznacza początek bitwy. Poza tym – wskazałem na człowieka, który oparł się o zakrzywioną ścianę – ściany są pod napięciem. Nie dotykajcie ich, chyba że zależy wam na dodatkowej motywacji.

      Z niepokojem obejrzeli się przez ramię. Teraz wszyscy głęboko oddychali i mieli szeroko otwarte oczy.

      – Jakieś pytania? – spytałem, powracając na miejsce, z którego zacząłem.

      Nikt się nie odzywał. I dobrze, bo podłoga właśnie zrobiła się czerwona.

      W tym samym czasie symy zaczęły nas pobudzać. Nie wywoływały jednak morderczego szału, członkowie grupy czuli się raczej, jakby obudzili się z kacem w słoneczny poranek, rozkojarzeni i drażliwi.

      Większość z oficerów rozproszyła się i w parach zaczęła bójkę na kije. Jeden z nich padł, ale wkrótce znów wstał. Wyglądało to żałośnie. Widać było, że brak im prawdziwej żądzy krwi.

      Stałem tam również z kijem w dłoni i spoglądałem na widowisko z dezaprobatą.

      – Żałosne – powiedziałem. – Może wolicie złapać się za ręce i śpiewać?

      Ich dowódca w stopniu komandora do tej pory stał sam, ale był człowiekiem, który rozumiał, jak ważne są ćwiczenia. Podszedł do jednej z par i uderzył patrzącego na przeciwnika mężczyznę kijem w głowę.

      Usłyszeliśmy dwa odgłosy pęknięcia – pierwszy, gdy kij uderzył w czaszkę, a drugi, gdy czaszka uderzyła mocno o podłogę. Na twarzy starszego faceta zagościł lekki uśmiech. Zanotowałem w myślach, że to jeden z tych wrednych. Jak mówiłem, niełatwo to zawczasu stwierdzić.

      Człowiek, który wcześniej walczył z obecnie nieprzytomnym, skinął ostrożnie głową, jakby wyświadczono mu przysługę. Wredny komandor wyraźnie jednak miał w oczach żądzę krwi. Posmakował chwały i chciał więcej.

      Symy wpływały na ludzi w różnym stopniu. Ja wciąż byłem w stanie trzeźwo myśleć. Taką miałem naturę.

      Ten gość był jednak inny, wyraźnie tracił nad sobą panowanie. Zamieniał się w dzikie zwierzę. Widziałem to już wielokrotnie.

      Jego kolejna ofiara też to ujrzała. Młodszy oficer cofnął się o krok, machając przed sobą kijem. Był szybszy, ale raczej nie silniejszy.

      Dowódca zaś robił się coraz bardziej zły z każdym sparowanym ciosem. Chrząkał i pokazywał zęby. Zaczął głośno dyszeć, a w jego oczach lśniło szaleństwo.

      Jego przeciwnik desperacko skierował kij przed siebie jak włócznię. Uderzał nim jak bagnetem. Widać było, że przeszkolono go w tej dawnej sztuce. Nogi rozstawione, pochylony do przodu, ugięte kolana, z czubkiem broni skierowanym w stronę dowódcy.

      Niestety, kij nie był zaostrzony. Dowódca rzucił się naprzód i został jedynie draśnięty w policzek. Zbliżył się i zaczął uderzać własnym kijem w głowę tamtego. Po trzecim razie młodszy oficer padł na twarz.

      To nie powstrzymało starego. Wyraźnie przestał nad sobą panować. Wciąż uderzał leżącego i wszyscy usłyszeliśmy trzask pękających żeber.

      – Komandorze! – zawołała kobieta w stopniu porucznika, tu jednak stopnie nie miały znaczenia. Była po prostu kolejną z walczących. – Zabije go pan!

      Starszy facet nie odpowiadał, tylko bił leżącego po plecach.

      Kobieta spojrzała na mnie z przerażeniem. Wzruszyłem ramionami i wskazałem gestem, że komandor jest do niej odwrócony plecami. Miała idealną szansę.

      Jej wyraz twarzy zmienił się. Sama też wpadła w szał. Warknęła i rzuciła się na mężczyznę. Zamachnęła się, by uderzyć go w głowę. On jednak nadal był w stanie myśleć. Zdążył ją usłyszeć, zrobić unik i podstawić jej nogę.

      Przewróciła się o leżącego i potoczyła w stronę


Скачать книгу