Hajmdal. Tom 3. Bunt. Dariusz Domagalski
ręki, a przecież odległość do nich wynosiła grubo ponad dwieście tysięcy lat świetlnych i jak na razie żadna ze znanych cywilizacji jeszcze tam nie dotarła. Tak wyraźna ekspozycja satelitarnych galaktyk oznaczała jednak, że „Hajmdal” w swojej podróży mocno oddalił się od centrum Drogi Mlecznej.
Torus eksplodował. Mimo że osłona hełmu doskonale chroniła wzrok przed rozbłyskami, Valeria instynktownie zmrużyła oczy. Z ust kobiety nie schodził triumfujący uśmiech. Dwa zniszczone okręty Bahirian w ciągu jednego dnia to było osiągnięcie, jakim nie mógł się pochwalić żaden z dwóch pozostałych dowódców dywizjonu. Czy raczej eskadry, biorąc pod uwagę liczbę sprawnych jednostek.
Gdy „Hajmdal” został wprowadzony do służby, na pokładzie drednota znajdowało się osiem eskadr, a każda z nich liczyła dwanaście myśliwców. Teraz jednak pozostało zaledwie piętnaście maszyn podzielonych na trzy klucze: czerwony, niebieski i zielony. Czerwonym dowodziła Czarna, co przyjęła z umiarkowanym entuzjazmem. Nie lubiła władzy, wiedziała, że wiąże się z nią wielka odpowiedzialność. Miała nadzieję, że będzie umiała zadbać o swoich ludzi. Tak jak potrafił to Nelson.
Valeria posmutniała na myśl o mężczyźnie, którego nadal kochała, choć okazał się podłym draniem. Nie mogła mu wybaczyć, że ją opuścił. Najpierw odszedł do innej kobiety, a potem został na lacertańskim pancerniku, poświęcając siebie dla ratowania jej i pozostałych pilotów. Uznano go za zaginionego w akcji, ale trzy miesiące później dowództwo zmieniło status na poległego i Nelson otrzymał pośmiertne odznaczenie za bohaterstwo i odwagę. Ale Czarna wiedziała, że żyje. Tak podpowiadało jej serce.
Nie łudziła się. Wiedziała, że jeśli Uriah wróci, to nie do niej, tylko do Abigail Torres. Nadal nie mogła zrozumieć, co w niej widział. Zwykła szeregowa z wojsk rozpoznawczych, co prawda urodziwa, ale nic więcej. Żadnej charyzmy, dzikości, szaleństwa i brawury, które Nelson tak kochał w Valerii. Czarna jednak nie potrafiła nienawidzić rywalki. Nawet jej współczuła. Czasami widywała ją na stołówce. Dziewczyna siedziała przygaszona, dłubiąc plastikowym widelcem w tacy liofilizatów, niewiele przy tym jedząc. Valeria zastanawiała się, czy Torres pogodziła się już ze śmiercią Nelsona. A może cały czas miała nadzieję? Tak jak ona…
Potrząsnęła głową, próbując odsunąć od siebie niechciane myśli. Skupiła się na sterowaniu myśliwcem. Na zmodyfikowane maszyny najbardziej narzekał Frank Bennet, ale trudno się dziwić. Wcześniej latał tylko na przechwytujących i typowa walka myśliwska była jego żywiołem.
Liczący ponad czterdzieści standardowych lat mężczyzna miał już włosy posiwiałe na skroniach i ogromne doświadczenie jako pilot, ale przez długi czas pozostawał jedynie skrzydłowym. Leniwy i niezdyscyplinowany, nie potrafił wzbudzić sympatii dowództwa. Wszystko zmieniło się w systemie Zeta Monocerotis, gdzie na bagiennym księżycu Monarcha 64 wykazał się jako lider, prowadząc grupę myśliwców do ataku na velmeńskie maszyny. W uznaniu zasług otrzymał dowodzenie eskadrą niebieską. Czarna nie miała żadnych wątpliwości, że sobie poradzi w nowej roli, tym bardziej że zauważyła u niego sporą zmianę. W ciągu ostatnich trzech miesięcy spoważniał i zaczął zachowywać się, jak na dowódcę przystało.
Natomiast sporym zaskoczeniem była dla niej nominacja Joela Paka na stanowisko dowódcy klucza zielonego. Bardzo go lubiła, uważała za świetnego i odważnego pilota, ale niezbyt bystrego. Mocno wątpiła w jego kompetencje.
– Jest jeszcze jeden! – usłyszała w słuchawkach krzyk Mubaadara. Jej skrzydłowy miał najlepszy wzrok ze wszystkich pilotów, jakich Valeria znała. – Na naszej trzeciej.
Czarna spojrzała w prawo, w samą porę, żeby dostrzec bladozieloną wiązkę laserową. Zaraz po niej pojawił się rozbłysk.
– Dostałam! – rozległ się spanikowany głos dziewczyny pilotującej Czerwonego Pięć. To był jej pierwszy lot bojowy. – Rozjebało mi skrzydło i jeden z silników manewrowych!
– Wracaj na „Hajmdala” – poleciła Valeria.
– Tak jest – w głosie dziewczyny zabrzmiała ulga. Pomimo uszkodzeń udało jej się zawrócić maszynę i pomknęła w stronę centrum układu planetarnego. Tam znajdowały się trzy gazowe olbrzymy, z których służby techniczne pobierały wodór, niezbędny do dalszej podróży.
„Hajmdal” przemierzał terytorium Cesarstwa Bahiriańskiego, wykonując krótkie skoki nadświetlne między systemami gwiezdnymi zamieszkałymi przez tę dziwną, humanoidalną rasę. Liczebność populacji Bahirian przyprawiała o zawrót głowy. Zamieszkiwali pół miliona światów, a ich wpływy obejmowały obszar ponad tysiąca lat świetlnych. W każdym układzie planetarnym stacjonowały ich wojska – przynajmniej jedna eskadra torusów patrolująca przestrzeń kosmiczną oraz garnizon piechoty na wszystkich zamieszkałych globach. I w żadnym z tych systemów „Hajmdal” nie spotkał się z ciepłym przyjęciem.
Valeria nie rozumiała, czemu admirał Nathaniel Kashtaritu pcha się przez to wrogie imperium. Tylko on znał cel wędrówki i nie chciał go zdradzić nawet najwyższym rangą oficerom. Na pokładzie drednota szeptano, że popadł w szaleństwo i prowadzi wszystkich na pewną śmierć. Jednak Czarna wierzyła w zdrowy rozsądek admirała, który niejednokrotnie wydobywał ich z opresji i udowodnił, że jest świetnym przywódcą. Miała zamiar rzetelnie wykonywać jego rozkazy. Na dzisiejszej odprawie jej klucz otrzymał polecenie patrolowania wewnętrznych sektorów systemu Delta Canis Majoris i likwidowania wszelkich zagrożeń.
Przywołała na wyświetlacz hełmu obraz pokazujący widok z kamery umieszczonej z tyłu myśliwca i z zadowoleniem stwierdziła, że Czerwony Pięć oddalił się na bezpieczną odległość.
– Reszta za mną! – rzuciła w eter i zaczęła wykręcać pętlę, żeby nagle ją złamać i runąć na torusa. Pozostałe trzy maszyny klucza poszły za nią. Wystrzelili już wszystkie rakiety, pozostały im jedynie działa laserowe. Valeria nacisnęła spust.
– Kurwa mać! – warknęła, widząc, jak zwizualizowane zielone wiązki wchłaniane są przez osłony energetyczne torusa. Żeby się przez nie przebić, musieli się bardziej zbliżyć. Nie było to jednak proste. Torusy dzięki swojemu kształtowi wszystkie działa miały rozmieszczone równomiernie, nie posiadały ślepych punktów. Bahirianie rozpoczęli ostrzał.
Czarna odbiła. Lecący za nią Mubaadar oberwał, ale na szczęście wiązka tylko musnęła kadłub myśliwca i pilot mógł kontynuować lot. Spróbowali ataku, raz jeszcze nurkując na wrogi okręt i wystrzeliwując serię za serią. Nic z tego.
– Wycofać się – warknęła Valeria.
Wykonali zwrot. Oddalali się od torusa, ścigani ostrzałem z lekkich dział laserowych. Było kwestią czasu, kiedy Bahirianie wreszcie odpowiednio skalibrują swoje działa i zaczną trafiać precyzyjnie. Czarna gorączkowo myślała, co robić. Nie chciała tak skończyć. Nie na tym zadupiu.
Wtem dostrzegła na wyświetlaczu pięć punktów zmierzających w ich stronę. Leciały w szyku bojowym, jeden obok drugiego.
– Tu Zielony Jeden – rozległ się głos w słuchawkach. – Potrzebujecie pomocy?
– Przydałaby się – odparł Valeria, dziękując opatrzności za Joela Paka. Zadaniem jego klucza było patrolowanie centralnych rejonów układu planetarnego, ale widocznie na pokładzie „Hajmdala” wykryto zagrożenie i skierowano ich tutaj.
– Teraz my się nim zajmiemy – rzekł młodzieniec. – Do zobaczenia na pokładzie hangarowym.
– Powodzenia, Zielony Jeden.
Nie odpowiedział, skupił się na zadaniu. Valeria słyszała w eterze, jak pewnym siebie głosem wydaje polecenia pilotom, jak nakazuje im zachowanie cierpliwości, jak ich ruga za łamanie szyku, jak ich uspokaja podczas walki, jak reaguje w sytuacjach zagrożenia i jak się cieszy, gdy