Hajmdal. Tom 3. Bunt. Dariusz Domagalski
Booth w ciągu czterech lat stała się postrachem ushakijskich szlaków, a władze systemu wyznaczyły sowitą nagrodę za jej głowę. Ktoś inny na jej miejscu przeraziłby się tym faktem i uciekł na drugi kraniec Galaktyki. Ale nie ona. Im większe ryzyko, tym większe podniecenie czuła. Wydawało się, że Elizy Booth nic nie może przestraszyć.
A jednak.
Łkała z przerażenia, dryfując w ciasnej kapsule ratunkowej, po tym jak „Zulfikar” został zniszczony przez rakiety wystrzelone z velmeńskiego krążownika. Nie dlatego, że miała umrzeć w pustce kosmosu, udusić się na skutek braku tlenu. Na to była gotowa. Nie bała się śmierci. Strachem napełniło ją to, co zobaczyła przez niewielką szybę kapsuły. Przestrzeń rozdarła się niczym płótno i wychynął z niej toch-em.
Nigdy na własne oczy nie widziała żyjącego okrętu Khon-Ma, ale od razu wiedziała, z czym ma do czynienia. Słyszała wiele legend na ten temat. Nie wierzyła w nie, uważała, że to bajki, zwykłe bujdy wymyślane przez tych, którzy nigdy nie zaznali niebezpieczeństwa i pragnęli chociaż przez chwilę poczuć dreszczyk emocji. Powinna pamiętać, że w każdej legendzie tkwi ziarno prawdy. Okazało się, że w tym przypadku to ziarno miało całkiem spore rozmiary.
Nie pamiętała, w jaki sposób została przetransportowana na pokład toch-emu. Z przerażenia straciła przytomność, gdy ohydny, bulwiasty kształt zbliżył się do kapsuły. Potem wspomnienia były mgliste i niewyraźne. Leżała w kokonie pogrążona w pół jawie, pół śnie, ale świadoma wszystkiego, co się z nią dzieje. Jej ciało było sparaliżowane, nie mogła poruszyć żadną częścią ciała, nawet przymknąć powiek. Gapiła się tylko w szkarłatną, pulsującą ścianę.
Jęknęła ze zgrozą, przypominając sobie majaczące cienie pajęczych istot. Na szczęście nigdy nie widziała ich w pełnej okazałości. Już same ich ruchy, wygięte w nienaturalny sposób stawy, doprowadzały ludzki umysł na skraj szaleństwa.
„Jak długo to trwało?” – zastanawiała się gorączkowo. Nie umiała na to pytanie odpowiedzieć. Mógł minąć miesiąc, rok, stulecie, a nawet tysiące lat. Miała wrażenie, że czas na pokładzie toch-emu nie ma żadnego znaczenia. Wydawało się, że Khon-Ma i ich mroczne okręty znajdują się poza czasem i przestrzenią. Nie rządziły nimi zwykłe prawa natury.
Odważyła się podnieść głowę. Zadrżała.
Znajdowała się w olbrzymiej, mrocznej komnacie, oświetlanej jedynie szkarłatnym blaskiem sączącym się zza błoniastych ścian. Pomieszczenie wypełniały tysiące kokonów.
Kobieta zmarszczyła brwi. Nagle sobie o czymś przypomniała. Sięgnęła dłonią do boku, gdzie jeszcze niedawno tkwiły przytwierdzone ssawki, i ze zdumieniem odkryła, że już ich nie ma. Wyczuła tylko skruszałe kikuty, które rozsypały się przy dotknięciu. Nie miała żadnej rany, skóra w tym miejscu, o dziwo, wyglądała na nienaruszoną.
Odważniej rozejrzała się po komnacie. Pajęczyny rozpadały się na jej oczach, zamieniały w pył. Ciała uwięzione w kokonach z głośnym plaśnięciem opadały w breję. Błoniaste ściany już nie pulsowały, krew na nich zakrzepła, a fetor rozkładu cały czas się wzmagał.
Okręt umierał.
TERYTORIUM CESARSTWA BAHIRIAŃSKIEGO
OKRĘT FEDERACJI TERRAŃSKIEJ „HAJMDAL”
W ostatniej chwili Ezra zasłonił się przed niespodziewanym ciosem. Odskoczył do tyłu i przyjął postawę bojową. Wysunął lewą nogę do przodu, uniósł gardę. W samą porę, bo przeciwnik znowu nacierał. Tym razem celując otwartą dłonią w tchawicę. To uderzenie Ezra również zbił i całą serię następującą po nim. Rywal był szybki, bardzo szybki. Ale on też.
Błyskawicznie zmniejszył dystans i przeszedł do kontrataku. Wyprowadził prawy sierpowy, wiedząc, że przeciwnik z łatwością go zablokuje, żeby w tym samym momencie kopnąć kolanem poniżej pasa. Nic z tego. Mężczyzna, z którym przyszło mu walczyć, był zaprawiony w ulicznych bójkach. Przewidział zwód i odskoczył.
Ezra myślał, że będzie miał czas na złapanie oddechu i obmyślenie strategii. Ale w walce wręcz nie było na to miejsca, należało reagować instynktownie, działać automatycznie, wyłączając myślenie. Odruchowo uniósł ręce, blokując kopnięcie w głowę, ale napastnik wykonał półobrót i poprawił. Leahy cudem zdążył się uchylić.
Nie czekał na następny cios. Ugiął nogi w kolanach i wyprowadził uderzenie w splot słoneczny przeciwnika. Ten jednak był na to przygotowany. Zablokował rękę młodzieńca, chwycił za nadgarstek i mocno wykręcił. Ezra skrzywił się z bólu. Gwałtownie szarpnął i udało mu się wyrwać. Zawdzięczał to swojej niezwykłej zręczności, bo na pewno nie doświadczeniu w walce.
Ponowił atak, tym razem próbując podciąć rywala. Kopnięcie trafiło w próżnię. Ezra zrozumiał, że popełnił błąd, i niemal w tej samej chwili poczuł ból. Lewy sierpowy trafił go w głowę i powalił na podłogę. Leahy chciał się błyskawicznie zerwać, ale cios był na tyle silny, że go zamroczył. Ezra zachwiał się i opadł na kolana.
Przeciwnik nie czekał, aż młody kapral dojdzie do siebie. Chwycił go wpół i obalił. Mocowali się w parterze, wymieniając ciosy. W ruch poszły pięści, łokcie, kolana. Ezra próbował założyć dźwignię, ale mężczyzna mu na to nie pozwolił. Był zbyt doświadczony w walce wręcz. Kapralowi udało się sięgnąć do jego gardła, przydusić, ale zaraz musiał zwolnić chwyt, żeby się bronić przed serią szybkich ciosów na tułów.
Ból niemal pozbawił go przytomności. Ezra był przekonany, że ma złamane przynajmniej dwa żebra. Nie poddawał się jednak. Szarpnął całym ciałem, próbując uciec ze zwarcia, ale udało mu się tylko uwolnić nogę. Kopnął tamtego kolanem w głowę, ale to nie wywarło na przeciwniku żadnego wrażenia. Leahy spróbował raz jeszcze i to był błąd. Rywal przechwycił jego nogę, przekręcił się na plecy, jednocześnie zakładając dźwignię na staw kolanowy.
Ezra ryknął z bólu i uderzył otwartą dłonią trzykrotnie w matę. Mężczyzna natychmiast go puścił, podniósł się i pomógł mu wstać. Leahy stanął na drżących nogach. Ciężko oddychał, był blady, spocony i poobijany. Sięgnął dłonią do czoła, na którym zdążył już wyrosnąć wielki guz. Zaklął. Potem obmacał żebra. Wyglądało na to, że są całe. Poczuł ulgę.
Spojrzał na mężczyznę, z którym stoczył walkę. Ten nawet nie był zdyszany. Na jego twarzy pojawiła się tylko mała strużka potu, która spływała podłużną blizną, ciągnącą się od czoła aż do brody. Zatrzymała się czarnej opasce na lewym oku.
Leahy nie znał prawdziwego imienia i nazwiska mężczyzny. Nikt nie znał. Gość nosił przezwisko Odyn, prawdopodobnie na cześć jednookiego nordyckiego boga. Nie mówił wiele o sobie. Nie wiadomo było, skąd pochodzi, co go przywiodło na „Hajmdala”, jak stracił oko ani dlaczego pomimo swojego wieku, umiejętności i doświadczenia bojowego nadal posiada stopień zwykłego szeregowca.
Leahy spotkał go po raz pierwszy w okrętowej jadalni, gdy Czacha ze swoimi kumplami z Plutonu A próbowali odebrać mu rodzinną pamiątkę – nabój pochodzący z Ziemi, zawieszony na srebrnym łańcuszku. Ezra otrzymał go od matki w dniu wyjazdu i traktował jak amulet. Odyn postawił się szturmowcom i uratował własność Ezry.
Ponownie spotkali się podczas rekonesansu na wulkanicznej planecie Thagga, z której zwiadowcy ledwie uszli z życiem. To właśnie Odyn zorganizował akcję ratunkową, gdy Ezra i Abigail zostali uwięzieni w gruzach zigguratu, a po wybuchu wulkanu zachował zimną krew i przewodził misji. Podczas ewakuacji nawet sierżant Campbell podporządkował się jego rozkazom. Na tropikalnym księżycu Monarchy Odyn uratował Bishopa, a potem podczas ataku na placówkę Velmenów sprzeciwił się