Hajmdal. Tom 3. Bunt. Dariusz Domagalski
admirał. – W tej chwili nic nie mogę powiedzieć…
– To niedopuszczalne! – krzyknął prezydent, uderzając otwartą dłonią w blat stołu. – Nie może pan trzymać tego w tajemnicy. Musimy wiedzieć, dokąd zmierza „Hajmdal”!
– W bezpieczne miejsce – oznajmił lodowatym głosem Nathaniel Kashtaritu. – To na razie powinno panu wystarczyć.
Emmanuel Kopp zerwał się z miejsca.
– Jestem prezydentem Federacji Terrańskiej i żądam…
– Nie ma prawa pan niczego żądać! – przerwał mu admirał ostrym tonem. – O ile dobrze pamiętam, cztery miesiące temu pragnął pan złożyć urząd. Wówczas kazałem panu iść do diabła. Nie przyjąłem rezygnacji. Teraz widzę, że popełniłem błąd.
Twarz prezydenta poszarzała. Opadł bezwładnie na fotel.
– Nie jest pan wsparciem dla załogi okrętu – mówił dalej Kashtaritu. – Żołnierze, piloci, medycy, technicy, oni wszyscy są obywatelami Federacji Terrańskiej. Przysięgał pan o nich dbać, zająć się nimi. Teraz pozostawiono ich samym sobie. Porzucił pan ludzi i ideę, którą w nich zaszczepił.
Admirał odetchnął głęboko.
– Nie jest pan wsparciem także dla mnie – ciągnął spokojniejszym tonem. – Nie pomógł mi pan w negocjacjach z Dominium Hatysa. Wiem, że spisałem się marnie. Ale jestem wojskowym, nie politykiem. Pan na pewno przekonałby archonta do naszych racji, ale wolał pan się nad sobą użalać w zaciszu swojej kajuty.
Purpurowy na twarzy Emmanuel Kopp wbił wściekłe spojrzenie w admirała.
– Jak pan śmie?!
Kashtaritu w odpowiedzi tylko machnął ręką.
– Admirale – odezwał się generał Ae-Hwa – podobnie jak prezydent Kopp i pewnie jak cała załoga „Hajmdala” chciałbym poznać cel naszej podróży, jednak biorąc pod uwagę sytuację i możliwość inwigilacji przez velmeńskich agentów, doskonale rozumiem pańską decyzję. Z sukcesem przeprowadził nas pan przez wszystkie kryzysy i dlatego może pan liczyć na moje pełne wsparcie. Zapewniam również o oddaniu wszystkich oficerów i żołnierzy sił lądowych.
Przytaknęli mu pułkownik Noah Sinclair i kapitan Bastian Dash. Nathaniel Kashtaritu odetchnął z ulgą. Obawiał się, że właśnie z Ae-Hwa będzie największy problem. To był ambitny i inteligentny człowiek, a tacy są najbardziej niebezpieczni.
– Dziękuję, generale.
– Na oficerów floty również pan może liczyć – zadeklarował komandor Abram Peters.
Kashtaritu podziękował mu uśmiechem i przeniósł spojrzenie na majora Flinta, oczekując również jego poparcia. Komendant żandarmerii jednak skrzywił tylko usta. Admirał postanowił na razie się nim nie przejmować. Miał ważniejsze rzeczy na głowie.
– W swoim czasie wszystko wyjaśnię i mam nadzieję, że więcej nie będę już musiał przed państwem niczego ukrywać. Ale zebrałem was tutaj w zupełnie innej sprawie. Otóż otrzymaliśmy bardzo interesującą propozycję, która może rozwiązać nasze problemy…
TERYTORIUM NIEZNANE
TOCH-EM
Stąpała ostrożnie, krok po kroku, uważając, żeby się nie poślizgnąć. Pod stopami wyczuwała ohydną, rozkładającą się i cuchnącą breję. Za żadne skarby nie chciała w nią upaść. Nie wiedziała dokładnie, co to jest, i mogła się tylko domyślać. Prawdopodobnie było to gnijące ciało umierającego okrętu, jego śluz i soki trawienne, wymieszane z zasychającymi pajęczynami.
Eliza Booth próbowała o tym nie myśleć, ale nic z tego nie wychodziło. Odór na to nie pozwalał. Był nie do zniesienia. Kobieta zerknęła w dół i poczuła, jak żołądek podchodzi jej do gardła. Tym razem jednak udało jej się powstrzymać wymioty. Postanowiła więcej nie patrzeć pod nogi. Wbiła wzrok w wiszący niedaleko kokon.
Przystanęła przed nim na wyciągnięcie ręki, ale nie odważyła się go dotknąć. Podobny był do tego, z którego przed chwilą wyszła. Pajęcze nici i organiczne, na wpół obumarłe ssawki oplatały coś, co znajdowało się w środku. Wytężyła wzrok, próbując przebić mrok panujący w pomieszczeniu. Dostrzegła jedynie niewyraźny kształt czegoś, co znajdowało się wewnątrz kokonu.
Podeszła bliżej. Serce waliło jej jak oszalałe. Wiedziała, co odkryje.
To było ciało. Osobnik mierzył ponad dwa metry, posiadał brązową, zrogowaciałą skórę, potężny tułów z trzema parami ramion, długi ogon i maleńką głowę sterczącą bezpośrednio z korpusu. Żółte oczy z poziomymi źrenicami spoglądały nieobecnym wzrokiem w przestrzeń. Eliza Booth nigdy się spotkała się z takim gatunkiem, ale nie potrzebowała wiedzy na temat jego anatomii, żeby wiedzieć, że istota jest martwa.
Chwiejnym krokiem podeszła do następnego kokonu, o wiele mniejszego niż poprzedni, i dostrzegła w nim insektoidalnego stwora wielkości ludzkiego łokcia. Miał brunatno-czarne ubarwienie, skórzaste skrzydła wyrastające z odwłoka i parę czułków wystających z romboidalnej głowy. Booth nie znała także tego gatunku. Osobnik również był martwy.
Ruszyła dalej. W kolejnym kokonie krył się humanoidalny kształt i Eliza Booth przez moment myślała, że to człowiek. Dopiero gdy podeszła bliżej i uważnie przyjrzała się uwięzionej w pajęczynie istocie, rozpoznała Arya – przedstawiciela rasy władającej Imperium Teegardeańskim. Nie mogła się pomylić, jako że w swoim życiu spotykała ich częściej niż ludzi.
Arya posiadali szczupłe ciała o barwie ciemnego błękitu, delikatne rysy twarzy, a na głowie zamiast włosów mieli podłużne chrząstki zrośnięte z czaszką. Zbudowali wspaniałą cywilizację, obejmującą ponad sto tysięcy systemów gwiezdnych. Na wszystkich planetach, księżycach, asteroidach i orbitalnych bazach znajdujących się pod ich rządami kwitła kultura, sztuka oraz handel. Nie na darmo mówiono, że Imperium Teegardeańskie to centrum wszechświata. A przynajmniej Drogi Mlecznej.
Niewątpliwie Arya byli najbogatszą nacją w Galaktyce i dzięki temu stać ich było na utrzymanie potężnej armady, a także niezliczonej ilości wojsk lądowych. Dlatego nikt przy zdrowych zmysłach nie najeżdżał ich światów.
Ich najbliżsi sąsiedzi, wojowniczy Lacertanie, trzymali się od nich z daleka. Nic dziwnego. Po dwóch przegranych wojnach o gromadę Quintuplet zostali wyparci z wewnętrznych rejonów Galaktyki do Ramienia Strzelca i przez długi czas nie byli w stanie odbudować swojej floty wojennej. Dopiero dwa wieki temu, co jak na standardy starożytnych imperiów było zaledwie chwilą, jaszczury wróciły do dawnej świetności.
Roje Luusaat, które pustoszyły całe systemy gwiezdne, nigdy nie przekroczyły granic Imperium Teegardeańskiego. Może ci mroczni wędrowcy obawiali się światła bijącego od mnogości gwiazd w sercu Drogi Mlecznej? A może po prostu wiedzieli, że nie zdołają przedrzeć się przez graniczne forty i pokonać potężnych flot patrolujących zewnętrzne satrapie?
Arya budzili strach nawet wśród Velmenów. Cybernetyczna nacja nawet nie próbowała nawracać mieszkańców imperium na jedynie słuszną wiarę, ani poprzez indoktrynację prowadzoną przez technokapłanów, ani przez wojenną krucjatę.
A teraz jeden z Arya – potężnej rasy władającej znaczną częścią Galaktyki – leżał otulony pajęczą nicią Khon-Ma. Nieżywy.
Eliza Booth podniosła wzrok. W setkach kokonów rozpiętych pomiędzy błoniastymi ścianami komnaty tkwili przedstawiciele najróżniejszych gatunków. Organiczne ssawki, które jeszcze niedawno pobierały z nich życiową energię, teraz murszały i rozpadały się w drobny mak. Śluz spływał z rozkładających się kokonów, oploty pękały, ale