Hajmdal. Tom 3. Bunt. Dariusz Domagalski
może kokon, w którym przetrzymywały ją pajęczaki, był wadliwy? Cofnęła się, żeby go dokładnie obejrzeć. Pokręciła głową. Nie różnił się niczym od tych, w których uwięzieni zostali jej sąsiedzi. Wzruszyła ramionami, uznając, że miała po prostu szczęście i wybudziła się z letargu, zanim trujące substancje wydzielane przez martwy toch-em dostały się do jej organizmu. To wyjaśnienie na razie ją zadowoliło.
W jej nozdrza ponownie wdarł się smród rozkładu. Zakryła usta dłonią, starając się opanować mdłości. Odór stał się nie do wytrzymania. Eliza Booth zrozumiała, że jeśli chce przeżyć, musi jak najszybciej opuścić okręt. Tylko jak to zrobić?
Nigdy nie była na toch-emie. Wcześniej nawet nie wierzyła w jego istnienie. Dla niej stanowił legendę, ulotną fantazję, niczym „Latający Holender” z dawnych marynarskich opowieści.
Zastanawiała się, dokąd iść? Zadawała sobie pytanie, czy na tym okręcie są jakieś kapsuły ratunkowe. A może myśliwce? W ostateczności zadowoliłaby się śluzą z kombinezonami kosmicznymi.
Zaczęła gorączkowo się rozglądać, ale wszędzie widziała jedynie błoniaste ściany. Otaczały ją, przytłaczały i chociaż pomieszczenie było wielkości pokładu hangarowego drednota, poczuła się, jakby znowu znalazła się w ciasnym kokonie. Ogarnęła ją panika. Serce zaczęło szybciej walić, łapczywie chwytała powietrze, po policzkach spływały łzy. Miała dziką ochotę zwinąć się w kłębek i poczekać, co się stanie. Poddać się.
Nie mogła sobie jednak na to pozwolić.
– Weź się w garść, dziewczyno! – warknęła do siebie. – Nie umrzesz na tym pierdolonym, cuchnącym okręcie!
W zielonych oczach Elizy Booth pojawił się słynny błysk, ogarnęła ją wściekłość, jak wówczas, gdy niewielką korwetą przedzierała się przez blokadę w systemie Aldebaran, jak wtedy, gdy osaczona przez lacertańską eskadrę niszczycieli umknęła prześladowcom, uszkadzając przy tym jeden z pancerników, lub gdy dowodząc „Krwawą Królową”, zniszczyła czterokrotnie większy krążownik Oruga. Jak w tych wszystkich chwilach, gdy musiała wykaraskać się z beznadziejnej sytuacji i wykazać się odwagą, sprytem oraz determinacją. Czyli tym wszystkim, co cechowało gatunek ludzki.
Wypełnił ją gniew, zastępując strach i przerażenie. Już się nie bała. Teraz była po prostu zła i gotowa rzucić wyzwanie całemu światu. Podeszła do ściany i dziko wrzeszcząc, zaczęła w nią uderzać pięściami. Oślizgła błona uginała się pod ciosami, amortyzując każdy cios.
– Kurwa! – ryknęła rozwścieczona kobieta i zaczęła szarpać ścianę paznokciami. Po pewnym czasie dostrzegła, że błona zaczyna się rwać. Eliza Booth uśmiechnęła się triumfująco. Szybko przecisnęła się przez powstały otwór, nie przejmując się oblepiającym ją śluzem. Pomyślała tylko, że jeśli wyjdzie z tego żywa, przez tydzień nie będzie wychodzić spod prysznica.
Znalazła się na korytarzu, wilgotnym i mrocznym. Nie miał regularnego kształtu, wił się i zakręcał. Miejscami się zwężał, gdzie indziej rozszerzał. Kobieta nie potrafiła określić, z czego zbudowane są ściany, które przypominały zakrzepłą glinę, wymieszaną z pleśnią i grzybem. W to wszystko wplecione zostały pajęcze nici, stanowiące swoiste spoiwo tej dziwnej konstrukcji.
Eliza Booth rozejrzała się. Jedna odnoga korytarza schodziła w dół, niknąc w ciemnościach. Kobieta nawet nie chciała myśleć, co może się tam czaić. Druga, rozjaśniona bladym światłem, pięła się lekko w górę. Wybór był oczywisty.
Ruszyła. Uważnie stawiała stopy, starając się nie nadepnąć na pulsujące bąble i wybroczyny pokrywające podłoże. Od czasu do czasu mijała błoniaste ściany, za którymi znajdowały się komnaty, podobne do tych, z których wyszła. Domyślała się, że znajdzie w nich zawieszone kokony, ale nie zatrzymywała się, żeby to sprawdzić. Jej celem było znalezienie wyjścia z tego cuchnącego okrętu.
Korytarz skręcał w prawo i światło jakby przybrało na sile. Eliza Booth pomyślała, że to dobry znak. Może trafi na coś w rodzaju hangaru. Co prawda nigdy nie słyszała, żeby Khon-Ma korzystali z promów. W ogóle niewiele wiedziała o pajęczakach. Dla niej byli starożytną, na wpół mityczną rasą, która trzymała się na uboczu. Nie znała nikogo, kto widział ich na własne oczy. W kontaktach dyplomatycznych korzystali z pośredników, zazwyczaj z zagadkowych Whrdów. Zastanawiała się, czy jeśli znajdzie jakiś pojazd, którym będzie mogła opuścić okręt, to czy da radę go pilotować. Wzruszyła ramionami – na razie nie będzie się tym przejmować.
Wtem usłyszała głuche plaśnięcie. Potem jeszcze jedno. Serce podeszło jej do gardła. Zatrzymała się i wytężyła słuch. Teraz była pewna, że słyszy rytmiczne, miarowe uderzenia dochodzące zza zakrętu. Odwróciła się z zamiarem powrotu, ale spojrzała w mroczną głębię korytarza po drugiej stronie i zmieniła zdanie. Wzięła głęboki oddech i ruszyła przed siebie.
Serce waliło jej jak oszalałe. Pokonując strach, stawiała krok za krokiem. Uderzenia stawały się coraz głośniejsze, odbijały się echem w korytarzu.
Najpierw ujrzała cień, niewyraźny kształt tańczący na ścianie, potem zza zakrętu wyłoniła się długa, czarna kończyna. Mierzyła blisko cztery metry, była pokryta szczeciną i wygięta w jakiś nienaturalny sposób, w konwulsyjnych drgawkach uderzała o mokre podłoże, rozpryskując śluz. Kończyna wyrastała z olbrzymiego, pokrytego guzami odwłoku. Eliza Booth widziała tylko jego skrawek, ale to wystarczyło, żeby jęknęła ze zgrozą i powoli zaczęła się wycofywać.
Nagle zastygła.
Coś poruszyło się za jej plecami.
SYSTEM JOTA ORIONIS
PROM DESANTOWY „NADIR”
Ostatnia cuma magnetyczna została zwolniona i prom zaczął się powoli oddalać od potężnego, stalowego kompleksu orbitującego na peryferiach układu Jota Orionis.
Sandra Thushpa obserwowała przez iluminator setki frachtowców przyssanych do platform przeładunkowych, tysiące autonomicznych robotów, których zadaniem było transportowanie towarów na pokłady frachtowców lub do olbrzymich magazynów stacji. Wokół latało mnóstwo sond monitorujących procesy przeładunkowe i sterujących ruchem w korytarzu przestrzennym, prowadzącym do kosmicznego portu. W ciągu doby przeładowywano tutaj sto milionów ton towarów. Bez cienia wątpliwości był to największy terminal, jaki Thushpa kiedykolwiek widziała.
Pierwszy pilot uruchomił silniki manewrowe, „Nadir” wykonał zwrot i ruszył w stronę centralnego sektora układu planetarnego. Tam pomiędzy dwiema planetami stacjonował „Hajmdal”. Obciążony kontenerami prom wolno nabierał przyspieszenia i kobieta wiedziała już, że czeka ją długa, nudna podróż.
Sandra Thushpa westchnęła ciężko i zerknęła na pilotów. Nosili szare mundury techników, a nie bordowe jak piloci myśliwców. To oznaczało, że nie należeli do kadry wojskowej, tylko służb pomocniczych. Nie ulegało jednak wątpliwości, że podczas misji bojowych wystawieni byli na takie samo niebezpieczeństwo, jak ich koledzy latający w maszynach bojowych. A może nawet większe, bowiem w przeciwieństwie do myśliwców „Zenit” i „Nadir” pozbawione były uzbrojenia i nie posiadały solidnego opancerzenia.
Starszy z pilotów, szpakowaty mężczyzna w średnim wieku o wiecznie zachmurzonym czole, nie spuszczał wzroku z przyrządów pomiarowych, natomiast siedzący obok młody blondyn z kręconymi włosami co jakiś czas zerkał na Sandrę, taksując ją rozmarzonym spojrzeniem. Kobieta zdawała sobie sprawę, jak wygląda w obcisłym uniformie podkreślającym jej doskonałą figurę. Nie peszyło jej to. Przyzwyczajona była do tego typu męskich spojrzeń.
– Pobyt na terminalu był dla pani udany? – zagadnął blondyn. Starszy