Hajmdal. Tom 3. Bunt. Dariusz Domagalski
oczach.
– Kim jesteś? – wykrztusiła. – Co tu robisz?
– Na to przyjdzie czas potem – odparł, z niepokojem spoglądając nad jej głową. – Teraz musimy wiać.
Pokiwała głową. Pytania mogły zaczekać.
– Za mną! – oznajmił tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Eliza Booth nie była przyzwyczajona, żeby ktokolwiek jej rozkazywał, i w normalnej sytuacji zrobiłaby piekielną awanturę. Ale sytuacja nie była normalna, więc posłusznie ruszyła za mężczyzną.
Prowadził ją w drugą stronę korytarza, w dół i mrok. Zmarszczyła brwi. To jej się nie podobało. Przystanęła, odwróciła się i jej wzrok natrafił na widoczną zza zakrętu szczeciniastą kończynę. Przestała już kompulsywnie drgać, co mogło oznaczać, że pajęczak zdechł, ale kobieta nie odważyła się wrócić i sprawdzić. Pokręciła głową, podbiegła, żeby dołączyć do mężczyzny.
Nie chciała patrzeć na wilgotne i lepkie ściany korytarza, w niektórych miejscach przetykane błonami, za którymi ciągnęły się komnaty pełne kokonów, więc skupiła wzrok na idącym przed nią mężczyźnie. Wyglądał na dwudziestoparolatka, ale to nic nie znaczyło. Mógł pochodzić ze świata o zaawansowanym poziomie inżynierii genetycznej i długo zachować młodość. Ona sama dobiegała czterdziestki według standardowej rachuby czasu, ale dzięki medycznym zabiegom, jakim poddała się jeszcze w Imperium Teegardeańskim, wyglądała na nastolatkę.
Spoglądała na postawną sylwetkę, naprężone mięśnie i sposób poruszania. Miał w sobie coś drapieżnego, rys charakterystyczny dla ludzi prowadzących niebezpieczny tryb życia. Eliza Booth mogła pójść o zakład, że był najemnikiem lub zawodowym żołnierzem. Na swojej drodze spotkała wielu jemu podobnych. Przypominali olbrzymie tygrysy z siódmej Szahr-e Drajā, polujące na rozległej sawannie, na pozór leniwe i ospałe, ale zawsze czujne i gotowe do walki.
Schodzili coraz głębiej, zatapiając się w mrok. Eliza Booth nabrała podejrzeń. Przez głowę przeszła jej myśl, że mężczyzna prowadzi ją w pułapkę. Może współpracuje z pajęczakami i wiedzie ją do ich legowiska, gdzie zostanie pożarta żywcem? Zaraz jednak uświadomiła sobie, że to absurdalne. Po co Khon-Ma mieliby używać podstępu i wabić ofiary na własnym okręcie? Zresztą z tego, co widziała, mieli aż nadto pożywienia, które spoczywało w kokonach.
Wtem mężczyzna przystanął. Korytarz rozgałęział się, ale obie odnogi i tak biegły w dół okrętu.
– Tędy! – Wskazał na lewo.
– Skąd wiesz?
Mężczyzna wzruszył ramionami.
– Zgaduję.
Eliza Booth parsknęła, ale posłusznie wykonała polecenie. I tak nie miała lepszego pomysłu. Za żadne skarby nie chciała wracać na górę, do umierającego pajęczaka. Nawet jeśli już był trupem, nie przemogłaby się, żeby przejść obok niego. Poza tym nie miała żadnej gwarancji, że nie było ich tam więcej. Tutaj na żadnego nie natrafili. Przynajmniej na razie.
Spojrzała przed siebie, na pogrążony w ciemności korytarz. Zrobiło się wilgotno i duszno. Do śluzu pokrywającego jej ciało doszedł jeszcze pot. Zastanawiała się, czy cuchnie tak samo, jak wszystko na tym okręcie.
Korytarz zwężał się coraz bardziej i Eliza Booth obawiała się, że jednak wybrali złą drogę. Ale zanim zdążyła wyrazić na głos wątpliwości, stanęli na kolejnym rozwidleniu. Tym razem jedna odnoga prowadziła w górę i była mocniej oświetlona. Mężczyzna z zadowoleniem pokiwał głową. Eliza Booth odetchnęła z ulgą, ale pomimo tego spytała:
– Może powinniśmy jednak kierować się na dół?
– Nie – usłyszała stanowczą odpowiedź. – No, chyba że chcesz trafić do legowiska samicy dowodzącej okrętem.
Pomimo panującego gorąca kobietę zmroziło.
– Byłeś tam? – spytała.
– Ja nie. – Pokręcił głową. Na jego twarzy pojawił się grymas bólu. – Ktoś mi o tym opowiadał.
Eliza Booth nie drążyła tematu. Czuła, że on nic więcej nie powie. Dowiedziała się jednak czegoś ważnego. Ktoś wcześniej był na toch-emie i wyszedł z niego żywy. W jej sercu pojawiła się nadzieja.
Na kolejnym rozwidleniu skręcili w prawo i teraz szli korytarzem podobnym do tego, na którym się znalazła po wyjściu z komnaty. Po obu stronach ciągnęły się błoniaste ściany, za którymi widać było kokony. Całe mnóstwo kokonów. Eliza zastanawiała się, ile istot uwięzionych zostało na toch-emie. Z pobieżnych obliczeń wynikało, że dziesiątki tysięcy. Dostarczały pożywienie żyjącemu okrętowi.
Mężczyzna przyspieszył kroku, nie przestawał jednak rozglądać się czujnie. Co jakiś czas przystawał, gdy tylko rozlegał się najdrobniejszy dźwięk. Zazwyczaj jednak okazywało się, że to kapiąca z sufitu posoka, śluz spływający po ścianach albo upadający w komnacie zaschnięty kokon.
– Tutaj! – rzekł mężczyzna, wskazując rozcięcie w błoniastej ścianie. Przypominało to, które ona sama wydrapała, wydostając się z komnaty. Zawahała się. Nie po to wychodziła na zewnątrz, żeby teraz włazić do podobnego pomieszczenia. Jej celem było znalezienie drogi ucieczki.
– Po co? – zapytała buńczucznie, zakładając ręce na piersi.
– Właź. – Mężczyzna pchnął ją lekko w stronę ściany, z niepokojem spoglądając w kierunku, z którego przyszli. – Coś się zbliża.
Kobieta wytężyła słuch i do jej uszu dotarło głuche tupanie. A raczej plaśnięcia. Coś brnęło przez kałuże śluzu. I zbliżało się. Dźwięk przybierał na sile. Booth poczuła zimny dreszcz na plecach. Nawet nie próbowała wyobrażać sobie, z czym mają do czynienia. Nie dyskutując więcej, szybko przecisnęła się przez otwór.
Znalazła się w komnacie po sufit wypełnionej kokonami. Nie różniła się od tej, z której sama wyszła. Może była trochę gorzej oświetlona. Mogło to wynikać z tego, że znajdowała się bliżej mrocznego jądra toch-emu.
Obok niej stanął jasnowłosy mężczyzna, który równie szybko przecisnął się na drugą stronę. Na jego twarzy malował się niepokój, czoło przecinała głęboka zmarszczka. Położył palec na ustach. Kobieta skinęła głową, starając się zachowywać jak najciszej. Przeniosła spojrzenie na cienką, błoniastą ścianę, uświadamiając sobie, że zaledwie centymetry dzielą ich od tego, co czyhało na korytarzu.
Przycupnęli, w jakimś instynktownym, behawioralnym odruchu podobnym temu, w jakim pierwotni ludzie wyczekiwali, aż minie zagrożenie. Intensywnie wpatrywali się w ścianę, licząc na to, że cienka, prześwitująca warstwa ich uchroni. Plaśnięcia stały się jeszcze głośniejsze i o wiele szybsze. To coś biegło. I na pewno nie na dwóch nogach.
Kobieta przełknęła ślinę.
Najpierw do jej uszu dotarła seria szeleszcząco-syczących dźwięków, które odbiły się echem po korytarzu, a ją samą przyprawiły o gęsią skórkę. Booth nigdy nie słyszała odgłosów wydawanych przez Khon-Ma, ale instynktownie wiedziała, że ta istota cierpi. To był okrzyk pełen wściekłości i bólu.
Potem ujrzała to coś. Na szczęście przez błoniastą ścianę, która zniekształciła i rozmyła obraz, bo inaczej postradałaby zmysły. Kobieta szybko zamknęła oczy, ale nadal pod powiekami widziała ten wielki, czarny, włochaty odwłok, wsparty na ośmiu potężnych odnóżach. Wiedziała, że ten widok będzie ją prześladował do końca życia.
Eliza pożałowała, że jest niewierząca, bowiem w