Morze Tarcz . Морган Райс

Morze Tarcz  - Морган Райс


Скачать книгу
wiązało się to z powrotem do miejsca, które widywał w największych koszmarach. Było to miejsce, w którym mieszkali wszyscy ludzie, których znał jako dziecko, ludzie, którzy czerpali ogromną przyjemność z dręczenia go i szydzenia ze sposobu w jaki został ukształtowany. Ludzie, którzy sprawili, że przez całe życie odczuwał wstyd z powodu tego, kim jest. Kiedy stamtąd odszedł, przysiągł sobie, że już nigdy tu nie wróci, że nigdy nie ujrzy już swojej rodziny. Teraz, o ironio, przywiodła go tu jego misja, podczas której w imieniu Królowej miał rozdać im wszelkie towary, których mogą potrzebować. Los bywa jednak okrutny.

      Steffen wjechał na grzbiet góry i pierwszy raz od dawna ujrzał swoją osadę. W żołądku wszystko mu się przewracało. Wystarczyło, aby tylko zobaczył to miejsce, a od razu poczuł, że jest mniej wart. Zaczynał kurczyć się w sobie, czołgać w środku własnego ciała, było to uczucie, którego szczerze nienawidził. A przecież jeszcze przed chwilą czuł się tak wspaniale, lepiej niż kiedykolwiek w swoim życiu. Szczególnie teraz, mając tę pozycję, będąc w tym otoczeniu. Teraz, kiedy odpowiadał przed samą Królową. Jednak kiedy zobaczył to miejsce, wróciły wspomnienia, dotyczące tego w jaki sposób ludzie traktowali go wcześniej. Nienawidził tego uczucia.

      Czy ci wszyscy ludzie wciąż tu mieszkali? Zastanawiał się. Czy wciąż byli tak okrutni, jak zazwyczaj. Miał jedynie nadzieję, że nie.

      Jeśli Steffen natrafi tu na swoją rodzinę, co im powie? Co oni mu powiedzą? Czy będą z niego dumni, kiedy zobaczą jaki urząd piastuje? Osiągnął w swoim życiu więcej niż ktokolwiek z jego rodziny, niż ktokolwiek z wioski. Był jednym z najważniejszych doradców Królowej, był członkiem małej królewskiej rady. Będą zdumieni słysząc co udało mu się osiągnąć. Ostatecznie będą musieli przyznać, że mylili się co do niego. Że wcale nie był nic nie warty.

      Steffen miał nadzieję, że może właśnie w ten sposób potoczą się sprawy. Może wreszcie jego rodzina będzie go podziwiać, może zyska wśród swych ludzi szacunek.

      Steffen i jego królewska karawana zatrzymali się przed bramami tej niewielkiej osady. Steffen nakazał wszystkim zatrzymać się.

      Odwrócił się przodem do swoich ludzi, do dziesiątek żołnierzy Straży Królewskiej, którzy czekali na jego rozkazy.

      – Poczekacie tutaj na mnie, – krzyknął – poza murami miasta. Nie chcę, aby moi ludzie was zobaczyli. Chcę stawić im czoła w samotności.

      – Tak jest, Panie Dowódco – odpowiedzieli.

      Steffen zsiadł z konia, chcąc pieszo przebyć resztę drogi do miasta. Nie chciał, aby jego rodzina zobaczyła królewskiego konia, czy królewską świtę. Chciał zobaczyć jak zareagują na jego widok, kiedy zobaczą go takim jaki jest, bez obecnej pozycji czy rangi. Ściągnął nawet królewskie oznaczenia ze swojej nowej odzieży i pozostawił je w siodle.

      Steffen wszedł przez główną bramę do małej, brzydkiej wioski, którą pamiętał. Miała zapach dzikich psów, kurcząt biegających wolno po ulicach, starych kobiet i przeganiających je dzieci. Szedł obok rzędów chatek, których kilka zrobionych było z kamienia, ale większość – ze słomy. Ulice były w bardzo złym stanie, pełne dziur i zwierzęcych zwłok.

      Nic się nie zmieniło. Przez wszystkie te lata, zupełnie nic się nie zmieniło.

      Steffen ostatecznie dotarł na koniec ulicy, skręcił w lewo, a kiedy ujrzał dom swego ojca, przewróciły się w nim wszystkie wnętrzności. Wyglądał tak, jak zawsze – mały drewniany domek z pochyłym dachem i krzywymi drzwiami. Z tyłu szopa, w której kazano spać Steffenowi. Widok ten sprawił, że natychmiast chciał ją zburzyć.

      Steffen podszedł do frontowych drzwi, które były otwarte. Stanął w wejściu i zajrzał do środka.

      Zaparło mu dech w piersiach. Była tu cała jego rodzina: ojciec, matka, wszystkie jego siostry i bracia. Wszyscy stłoczeni w tej malutkich chatce. W tej kwestii również nic się nie zmieniło. Zebrali się przy stole, jak zwykle, walcząc o ochłapy, śmiejąc się do siebie. Nigdy nie śmiali się ze Steffenem. Zawsze tylko z niego.

      Wszyscy wyglądali starzej, ale poza tym, tak samo. Obserwował ich ze zdumieniem. Naprawdę pochodził właśnie stąd?

      Matka Steffena zauważyła go jako pierwsza. Odwróciła się, a kiedy go ujrzała jęknęła i upuściła talerz, który rozbił się na podłodze.

      Następnie odwrócił się ojciec i wszyscy pozostali. Gapili się, będąc w szoku, że znów go widzą. Byli wyraźnie niezadowoleni, jak podczas wizyty nieproszonego gościa.

      – Więc… – powoli powiedział ojciec, zagniewany, obchodząc stół i zbliżając się do niego, ocierając serwetką tłuszcz z dłoni. Jego ruchy miały sprawiać wrażenie groźnych. – Koniec końców, powróciłeś.

      Steffen pamiętał, że ojciec miał w zwyczaju skręcać tę serwetkę, namaczać ją, a potem go nią batożyć.

      – Cóż to się stało? – dodał ojciec,  z ponurym uśmiechem na twarzy. – Nie powiodło się w wielkim mieście?

      – Sądził, że jest na nas za dobry. A teraz przybiegł do domu jak pies z podkulonym ogonem! – krzyknął jeden z jego braci.

      – Jak pies! – powtórzyła jedna z sióstr.

      Steffen kipiał ze złości, oddychał ciężko – zmusił się jednak, aby trzymać język za zębami, aby nie zniżać się do ich poziomu. Ostatecznie byli to prowincjusze, którzy doznali uszczerbku, na skutek życia w małej wiosce. On natomiast widział świat, doświadczył innego życia i powinien zachować się lepiej.

      Jego rodzina – czyli wszyscy, którzy znajdowali się w izbie – śmiała się z niego.

      Jedyną osobą, która się nie śmiała i która patrzyła się na niego z szeroko otwartymi oczami, była jego matka. Pomyślał, że może ona jako jedyna się zmieniła. Pomyślał, że może ucieszyła się na jego widok.

      Ta jednak pokiwała jedynie głową.

      – Och Steffen, – powiedziała – nigdy nie powinieneś wracać. Nie jesteś częścią tej rodziny.

      Jej słowa, wypowiedziane tak spokojnie, bez żadnej złośliwości, zabolały Steffena najbardziej.

      – Nigdy nią nie był – powiedział jego ojciec. – Jest zwykłą kreaturą. Co tu robisz chłopcze? Przyjechałeś po więcej odpadków?

      Steffen nie odpowiedział. Nie miał daru do przemówień, do dowcipnych, błyskotliwych odpowiedzi, a już na pewno nie w tak obciążających emocjonalnie chwilach jak ta. Był tak zdenerwowany, że ledwie potrafiłby sklecić słowo. Było tak wiele rzeczy, które chciał im wszystkim powiedzieć. Jednak słowa, które mogłyby to wyrazić, nie pojawiały się w gardle.

      Stał tam więc jedynie, kipiący ze złości, w milczeniu.

      – Zapomniałeś języka w gębie? – zadrwił jego ojciec. – W takim razie zejdź mi z oczu. Marnujesz mój czas. Mamy dziś wielki dzień i nie pozwolę, abyś go zepsuł.

      Ojciec usunął Steffena z drogi i przeszedł obok niego. Wyszedł na zewnątrz, rozejrzał się w obu kierunkach. Cała rodzina czekała i obserwowała go. Ojciec wszedł z powrotem, chrząknął rozczarowany.

      – Nie ma ich jeszcze? – matka zapytała z nadzieją.

      Pokręcił głową.

      – Nie mam pojęcia gdzie mogą być – odpowiedział ojciec.

      Następnie odwrócił się do Steffena, wściekły, czerwony ze złości.

      – Wyłaź stąd – warknął. – Czekamy na bardzo ważną osobę, a ty blokujesz wejście. Wszystko zepsujesz, tak jak zawsze wszystko potrafiłeś zepsuć. Cóż za wyczucie czasu, żeby pojawiać się właśnie w takim momencie. Dowódca Królowej, we własnej osobie,


Скачать книгу