Marsz Przetrwania. Морган Райс
usłyszał za plecami, jak jego bracia pomagają mu; po drugiej stronie mostu zmierzali ku stróżówce, tnąc w wartowników, pozbawiając ich broni, nim zdołali się zebrać. Zagrodzili i zaryglowali stróżówkę, nie pozwalając strażnikom wyjść ze zdumienia i osłaniając Royce’a.
Royce pochylił się i pędził ku otwartej bronie, i przyspieszył, kiedy spostrzegł, że zaczyna się zamykać. Pochylił się i zdołał wpaść przez otwarty łuk tuż przed tym, jak ciężka krata opadła na dobre.
Wjechał na wewnętrzny dziedziniec z mocno tłukącym się w piersi sercem i ocenił sytuację, rozglądając się wokoło. Nigdy wcześniej nie był w środku i był skołowany, gdy znalazł się pomiędzy grubymi kamiennymi murami, wysokimi na kilka pięter. Słudzy i prości ludzie chodzili to w jedną, to w drugą stronę, nosząc cebry z wodą i wszelakie towary. Szczęśliwie w środku nie napotkał żadnych rycerzy. Rzecz jasna, nie mieli powodu, by spodziewać się ataku.
Royce rozejrzał się uważnie po murach, rozpaczliwie szukając jakiegokolwiek śladu swej oblubienicy.
Nic jednak nie dostrzegł. Ogarnęła go nagła panika. Co jeśli zabrali ją w inne miejsce?
– GENEVIEVE! – krzyknął.
Royce wypatrywał jej wszędzie, gorączkowo obracając się na rżącym koniu. Nie miał pojęcia, gdzie jej szukać, ani żadnego planu. Nie sądził nawet, że uda mu się dotrzeć tak daleko.
Royce wytężał umysł, musiał prędko obmyślić jakiś plan. Możnowładcy najpewniej żyli na górnych piętrach – pomyślał – z dala od odoru, od ciżby, gdzie wieje silny wiatr i mocno świeci słońce. To oczywiste, że właśnie tam zabraliby Genevieve.
Ta myśl wzbudziła w nim gniew.
Trzymając swe emocje na wodzy, Royce spiął konia i ruszył galopem przez dziedziniec, mijając zaszokowanych służących, którzy zatrzymywali się i gapili na niego, zarzucając swą robotę, gdy ich mijał. Po przeciwnej stronie placu spostrzegł szerokie, kręte schody i podjechał aż do nich. Zeskoczył ze swego wierzchowca, nim ten zdołał się zatrzymać, i puścił się od razu biegiem po schodach. Zakręcał raz po raz, pokonując kolejne piętra. Nie miał pojęcia, dokąd zmierza, lecz postanowił zacząć od góry.
Stanął wreszcie na najwyższym piętrze, dysząc ciężko.
– Genevieve! – krzyknął z nadzieją, modląc się o odpowiedź.
Ta jednak nie nadeszła. Jego przerażenie pogłębiło się.
Skręcił w jeden z korytarzy i ruszył biegiem, modląc się, by był to ten właściwy. Gdy przebiegał obok jednych z drzwi, te nagle otwarły się i jakiś mężczyzna wystawił głowę na zewnątrz. Był to jeden z możnowładców, niski, gruby człowiek o szerokim nosie i rzednących włosach.
Obrzucił Royce’a gniewnym spojrzeniem, wyraźnie rozpoznając po jego odzieniu, że jest chłopem; zmarszczył nos, jak gdyby coś nieprzyjemnego znalazło się w jego otoczeniu.
– Ty! – krzyknął. – Co robisz w naszym…
Royce nie zawahał się. Gdy oburzony możnowładca przyskoczył do niego, chłopak uderzył go w twarz, powalając na plecy.
Royce zajrzał szybko za otwarte drzwi z nadzieją, że ją spostrzeże. Nikogo tam jednak nie było.
Biegł dalej.
– GENEVIEVE! – krzyknął Royce.
Wtem w odpowiedzi dobiegł go krzyk z oddali.
Serce mu zamarło, stanął w miejscu i nasłuchiwał, zastanawiając się, skąd dobiegł ten głos. Świadomy tego, że jego czas jest ograniczony, że niebawem cała armia będzie go ścigała, biegł dalej, a serce tłukło mu się w piersi, gdy raz po raz wołał jej imię.
Ponownie rozległ się stłumiony krzyk i Royce wiedział, że to ona. Serce waliło mu jak młotem. Była tutaj. A on był coraz bliżej niej.
Royce dotarł wreszcie do końca korytarza, a wtedy z ostatniego pomieszczenia po lewej stronie dobiegł pisk. Nie zawahał się, naparł ramieniem i otworzył pradawne dębowe drzwi.
Drzwi ustąpiły i Royce wpadł do środka. Stanął w urządzonej z przepychem komnacie, długiej i szerokiej na trzydzieści stóp, o strzelistym stropie, wykutych w kamiennych ścianach oknach, masywnym palenisku i stojącym pośrodku ogromnym, komfortowym łożu z baldachimem, niepodobnym do niczego, co Royce kiedykolwiek widział. Odetchnął z ulgą, gdy pośród stosu futer ujrzał swą ukochaną, Genevieve.
Była – jak spostrzegł z ulgą – w pełni odziana. Szarpała się i kopała, a Manfor próbował objąć ją od tyłu. W Roysie zawrzało. Obłapiał jego oblubienicę, usiłując zedrzeć z niej odzienie. Royce uradował się, że przybył na czas.
Genevieve szarpała się, dzielnie próbując zrzucić go z siebie, lecz Manfor był zbyt silny.
Royce rzucił się do działania bez chwili wahania. Ruszył naprzód i skoczył dokładnie w chwili, gdy Manfor obrócił się i spojrzał na niego. Mężczyzna otworzył oczy szeroko ze zdumienia, a Royce chwycił go za koszulę i pchnął.
Manfor przeleciał przez komnatę i upadł na posadzkę z jękiem.
– Royce! – krzyknęła Genevieve, obracając się w jego kierunku. W jej głosie wyczuł ulgę.
Royce wiedział, że nie może pozwolić mu na to, by odzyskał siły. Gdy mężczyzna próbował się podnieść, Royce wskoczył na niego, przyciskając go do ziemi. Owładnięty gniewem przez to, co zrobił jego oblubienicy, cofnął zaciśniętą w pięść dłoń i walnął Manfora mocno w szczękę.
Ten podniósł się jednak, usiadł i sięgnął po sztylet. Royce wyrwał mu go z dłoni i bił raz za razem. Manfor upadł na ziemię, a Royce wytrącił sztylet daleko, tak, że prześlizgnął się po ziemi.
Royce nie puszczał Manfora, a ten uśmiechnął się szyderczo, jak zawsze bezczelny, patrząc na niego z wyższością.
– Prawo stoi po mojej stronie – wycedził przez zęby. – Mogę wziąć kogo tylko mi się podoba. Dziewka jest moja.
Royce spojrzał na niego gniewnie.
– Nie możesz wziąć mojej oblubienicy.
– Jesteś szaleńcem – odparł Manfor. – Szaleńcem. Zginiesz, nim dzień się skończy. Nigdzie się nie skryjesz. Czy nie wiesz o tym? To królestwo należy do nas.
Royce pokręcił głową.
– Nie rozumiesz – powiedział. – że nic a nic nie dbam o to.
Manfor zmarszczył brwi.
– Nie ujdzie ci to na sucho – rzekł. – Dopilnuję tego.
Royce ścisnął mocniej nadgarstki Manfora.
– Nic podobnego. Genevieve i ja odejdziemy stąd dzisiaj. Jeśli po nią przyjdziesz, ukatrupię cię.
Ku zaskoczeniu Royce’a na twarzy Manfora wykwitł okrutny uśmiech. Z ust sączyła mu się krew.
– Nigdy nie dam jej żyć w spokoju – odrzekł Manfor. – Przenigdy. Będę dręczył ją do końca jej dni. A ciebie wytropię jak psa wraz z ludźmi mego ojca. Wezmę ją i będzie moja. A ty zawiśniesz na szubienicy. Uciekaj więc i zapamiętaj jej twarzyczkę – gdyż niebawem będzie moja.
Royce poczuł gwałtowny przypływ gniewu. Gorsze od tych okrutnych słów było to, że Royce wiedział, że to prawda. Nie mieli dokąd uciec; możnowładcy sprawowali rządy nad tym królestwem. Nie mógł stanąć do boju z całą armią. A Manfor w rzeczy samej nigdy by się nie poddał. Dla okrutnej rozrywki – nie z innego powodu. Posiadał tak wiele, a jednak nie mógł powstrzymać się przed ograbianiem ludzi, którzy nie mieli nic.
Royce