Marsz Przetrwania. Морган Райс

Marsz Przetrwania - Морган Райс


Скачать книгу
natarł, uderzając mocno w dół, a Royce uniósł miecz i zablokował cios, aż posypały się iskry. Wyczuwając, że jest silniejszy od swego przeciwnika, Royce uniósł miecz i odepchnął Manfora w tył, po czym zamachnął się i zdzielił go w nos rękojeścią.

      Rozległ się chrzęst. Royce złamał Manforowi nos. Mężczyzna zatoczył się w tył i utkwił w nim wyraźnie zaskoczone spojrzenie, trzymając się za nos. Royce mógłby wykorzystać tę chwilę i go zabić, lecz po raz kolejny dał mu drugą szansę.

      – Poddaj się teraz – zasugerował Royce. – a pozwolę ci żyć.

      Manfor jednak wydał z siebie jęk wściekłości. Uniósł miecz i natarł ponownie.

      Royce parował, a Manfor zapamiętale ciął mieczem. Obaj zadawali ciosy, rozlegał się szczęk mieczy i sypały się iskry, przepychali się to w jedną, to w drugą stronę. Manfor może i był możnowładcą, wychowanym z wszelakimi przywilejami przysługującymi szlacheckiej klasie, lecz to Royce obdarzony był większą zręcznością z mieczem.

      Gdy tak walczyli, Royce’owi zamarło serce, gdy w oddali usłyszał rogi, usłyszał odgłos armii zbliżającej się do zamku, tętent końskich kopyt na bruku w dole. Wiedział, że kończy mu się czas. Musiał szybko coś zrobić.

      Wreszcie Royce odwiódł miecz Manfora ostro wokoło i wytrącił mu go z ręki, posyłając broń w powietrze przez komnatę. Przyłożył kraniec ostrza do jego gardła.

      – Poddaj się teraz – rozkazał Royce.

      Manfor powoli cofnął się z uniesionymi rękoma. Jednak gdy doszedł do niewielkiego drewnianego sekretarzyka, obrócił się raptownie, chwycił coś i cisnął tym Royce’owi w oczy.

      Oślepiony nagle Royce krzyknął. Szczypały go oczy, a wszystko wokoło okryło się czernią i gdy pocierał powieki zorientował się, co to było: atrament. Było to nieczyste zagranie, zagranie niegodne możnowładcy ani żadnego wojownika. Royce wiedział jednak, że nie powinien być zaskoczony.

      Nim zdołał odzyskać wzrok, Royce poczuł nagle silny cios w brzuch. Manfor kopnął go i młodzieniec przewrócił się na ziemię, pozbawiony tchu, a gdy podniósł wzrok, zdołał już dojrzeć, jak Manfor uśmiecha się i wyciąga ukryty w pelerynie sztylet – i unosi go nad jego plecami.

      – ROYCE! – krzyknęła Genevieve.

      Gdy sztylet zbliżał się do jego pleców, Royce zdołał zebrać siły. Podniósł się na jedno kolano, uniósł rękę i chwycił Manfora za przegub dłoni. Royce wstał powoli, ręce mu się trzęsły. Gdy Manfor dalej naciskał na sztylet, Royce nagle odsunął się na bok i wykręcił mu rękę, używając przeciw niemu jego własnej siły. Manfor nie przestał się jednak zamachiwać, nie zamierzał się zatrzymać i tym razem, gdy Royce odsunął się na bok, zatopił sztylet w swym własnym brzuchu.

      Manfor wciągnął gwałtownie powietrze. Stał przed nim, wgapiając się w niego szeroko otwartymi oczyma, a z ust pociekła mu strużka krwi. Konał.

      Royce odczuł powagę sytuacji. Uśmiercił człowieka. Po raz pierwszy w życiu uśmiercił człowieka. I to nie kogoś zwyczajnego – a możnowładcę.

      Ostatnim grymasem Manfora był okrutny uśmiech. Z jego ust broczyła krew.

      – Odzyskałeś swą oblubienicę – jęknął. – za cenę swego życia. Już niebawem do mnie dołączysz.

      Z tymi słowy Manfor osunął się na ziemię z głuchym hukiem.

      Był martwy.

      Royce obrócił się i spojrzał na Genevieve, która siedziała na łożu oszołomiona. Widział ulgę i wdzięczność malujące się na jej twarzy. Zeskoczyła z łoża, przebiegła przez komnatę i wpadła prosto w jego objęcia. Przytulił ją mocno i uczucie to było niezwykle przyjemne. Wszystko było znów tak, jak być powinno.

      – Och, Royce – powiedziała mu do ucha i nie musiała mówić nic więcej. Rozumiał ją.

      – Chodź, musimy iść – rzekł Royce. – Nie mamy wiele czasu.

      Ujął jej dłoń i wypadli przez otwarte drzwi komnaty na korytarz.

      Royce puścił się biegiem z Genevieve u boku. Serce waliło mu jak oszalałe, gdy usłyszał dźwięki królewskich rogów, rozbrzmiewających raz za razem. Wiedział, że oznaczają wezwanie – i wiedział, że to jego szukają.

      Słysząc szczęk zbroi w dole, Royce wiedział, że wyjście z fortu zostało zagrodzone i że został otoczony. Jego bracia spisali się znakomicie, odwracając ich uwagę, lecz wyprawa Royce’a trwała zbyt długo. Biegli dalej i gdy Royce zerknął w dół na dziedziniec, serce mu zamarło na widok tuzinów rycerzy napływających przez bramę.

      Royce wiedział, że nie ma wyjścia. Nie tylko wdarł się do ich siedziby, lecz także zabił jednego z nich, możnowładcę, członka królewskiego rodu. Wiedział, że nie pozostawią go przy życiu. Ten dzień będzie dniem, w którym jego życie zmieni się na zawsze. Cóż za ironia, pomyślał; tego ranka przebudził się pełen radości, nie mogąc doczekać się dnia. A teraz, nim słońce zajdzie, najpewniej trafi na szubienicę.

      Royce i Genevieve biegli, zbliżając się do końca korytarza i do zejścia na kręte schody – gdy nagle pojawiło się przed nimi pół tuzina rycerzy. Wyłonili się ze stopni, zagradzając im drogę.

      Royce i Genevieve zatrzymali się w miejscu, obrócili i ruszyli w przeciwną stronę. Rycerze biegli za nimi. Royce słyszał brzęk ich zbroi za plecami i wiedział, że jedynie brak zbroi działa na jego korzyść i jedynie dzięki temu mężczyźni nie są w stanie ich dogonić.

      Biegli krętymi korytarzami, a Royce rozpaczliwie szukał tylnych schodów, innego wyjścia – gdy nagle skręcili w kolejny korytarz i stanęli przed kamienną ścianą. Royce’owi zamarło serce, gdy zatrzymali się raptownie.

      Nie było tam przejścia.

      Royce obrócił się i dobył miecza, jednocześnie zasłaniając Genevieve, gotów zmierzyć się z rycerzami, choć wiedział, że będzie to jego ostatnia walka.

      Nagle poczuł, że Genevieve gorączkowo ściska go za ramię:

      – Royce! – krzyknęła.

      Odwrócił się i spostrzegł, na co patrzyła: wielkie, otwarte okno obok nich. Wyjrzał za nie i serce podeszło mu do gardła. Wysokość była zbyt duża, zdecydowanie zbyt duża, by mogli przeżyć upadek.

      Ujrzał jednak, że wskazuje palcem wóz z sianem toczący się pod nimi.

      – Możemy wyskoczyć! – krzyknęła.

      Ujął jej dłoń i razem dali krok w stronę okna. Royce obrócił się za siebie, ujrzał zbliżających się rycerzy i nagle, nim zdążył pomyśleć, jak szalony jest ten pomysł, poczuł, że Genevieve szarpie go za rękę – i spadają w powietrzu.

      Genevieve była odważniejsza jeszcze niż on. Royce wspomniał sobie, że zawsze tak było, nawet gdy byli dziećmi.

      Wyskoczyli i spadali dobre trzydzieści stóp. Royce’owi serce podeszło do gardła, a Genevieve krzyczała. Starali się upaść na wóz. Royce gotował się na śmierć i był wdzięczny, że przynajmniej nie zginie z ręki możnowładców – i ze swą ukochaną u boku.

      Ku niebywałej uldze Royce’a, wpadli w stóg siana. Źdźbła podniosły się w ogromnej chmurze dokoła nich i choć pozbawiony tchu i poobijany po upadku, Royce ze zdumieniem spostrzegł, że nic sobie nie złamał. Usiadł natychmiast i rozejrzał się, by zobaczyć, czy Genevieve nic nie jest; leżała oszołomiona, lecz także usiadła i gdy odrzuciła siano, Royce spostrzegł z nieopisaną ulgą, że jej także nic się nie stało.

      Bez słowa oboje w tym samym czasie przypomnieli sobie, w jakiej sytuacji się znajdują i zeskoczyli z wozu.


Скачать книгу