Neverland. Maxime Chattam

Neverland - Maxime Chattam


Скачать книгу
zobaczyć mogła gromadzące się nad miastem czarne chmury. O czwartej po południu zrobiło się tak ciemno, że kupcy musieli zapalić latarnie.

      Kiedy tylko Morkovin zakończył swoje tajne narady, przyszedł po Amber i nawet jej nie spytał, czy robi postęp w pracach nad koncentracją. Zrozumiała, że przygotowuje jakąś przykrą niespodziankę, że jego zaufanie do niej legło w gruzach. Ruszyli w kierunku zamku w burzowym półmroku, przy świetle kołyszących się latarni. Kiedy byli kilka kroków od głównej bramy, zatrzymało ich jakieś poruszenie na drugim końcu Wielkiego Placu.

      Trzej jeźdźcy wpadli na plac galopem. Zatrzymali się na wysokości Morkovina.

      – Maesterze! – zawołał jeden z nich. – To nasz szczęśliwy dzień, że natykamy się na pana.

      Amber przyglądała im się z uwagą. Konie były uwalane błotem, tak jak ich jeźdźcy.

      – Nie macie na swoich tunikach tarczy herbowej Brązowego Miasta – odpowiedział natychmiast Morkovin, stając przed Amber.

      Pierwszy jeździec zdjął z ramion pelerynę i wskazał zaciśniętą pięść, wyhaftowaną złotą nicią powyżej serca. Amber wreszcie zrozumiała, dlaczego niektórzy żołnierze oprócz imperialnego „O” noszą jeszcze inny znak.

      – Przybywamy z Zamku Kości. Jesteśmy z gwardii imperatora.

      Głos Morkovina uległ zmianie. Choć nadal przepełniony godnością, wydawał się mniej pewny niż zwykle.

      – Sam imperator odwiedza moje ziemie?

      – O ile mi wiadomo, to nie, ale przysyła część swoich wojsk, którym towarzyszą siły Entropii.

      – Nowego sprzymierzeńca? Przyjdą tutaj?

      – Tak, maesterze. Przebyli tunel pod morzem i powinniśmy przyjąć ich jak należy.

      Tym razem Amber wyczuła w głosie rycerza strach. Jakby wspomnienie Entropii budziło w nim niepokój.

      Jakiś kształt poruszył się na zadzie jednego z koni. Mężczyzna, który siedział z przodu, złapał swego pasażera i rzucił na ziemię.

      Chłopak ze związanymi rękoma poturlał się po bruku.

      – Kto to taki? – spytał Morkovin, przyglądając się więźniowi.

      Stamtąd, gdzie stała, Amber nie widziała go zbyt dobrze, a tym bardziej nie chciała zwracać na siebie uwagi. Zobaczyła tańczące na wietrze długie ciemne kosmyki i delikatną, choć pokrytą brudem twarz. Chłopak nie mógł mieć więcej niż siedemnaście–osiemnaście lat.

      – Cholerny rebeliant!

      – Rebeliant? Nie ma ich na moim terytorium! – odparł Morkovin.

      – A jednak są! Był uzbrojony, dobrze wyposażony i miał towarzyszy! Któregoś dnia zaskoczyliśmy ich w obozowisku.

      – Gdzie są pozostali?

      Jeden z jeźdźców splunął przed konia.

      – Uciekli – wyznał ten, który przewodził trójce. – Te typki są sprytne.

      Morkovin przykucnął i zmusił chłopaka, żeby na niego spojrzał.

      – Szpiedzy u mnie?

      Chłopak miał bystry wzrok. Jednym ruchem ramienia wyzwolił się z uścisku maestera. Ten wstał.

      – Moi ludzie pokażą wam, gdzie jest miejskie więzienie – powiedział Morkovin. – Będziecie tam mogli eskortować naszego… gościa. Przesłuchamy go później, kiedy załatwiona zostanie ta historia z siłami Entropii. Czy powinienem zorganizować na ich cześć ucztę?

      – To nie będzie konieczne, maesterze. Ale bezzwłocznie należy ogłosić nowe rozkazy.

      – Z rozkazu imperatora?

      – Z… z rozkazu Repbuków, sprzymierzonych wysłanników.

      Amber zadrżała. Repbuki! Entropowa nazwa Dręczycieli.

      – Wolne żarty! – uniósł się Morkovin. – Ci cudzoziemcy mają mi dyktować zasady?

      – Za zgodą imperatora mają otoczyć wszystkie miasta na naszym terytorium. Pan, maesterze, ma dać przykład. Ich pierwszym rozkazem jest wprowadzenie godziny policyjnej. Od dziś. Od zachodu do wschodu słońca tylko żołnierze i siły entropowe mają prawo poruszać się po mieście.

      – Od dzisiejszego wieczoru! Tylko tyle? Niech tu najpierw przybędą! Nie zgadzam się na dyktowanie praw na moich ziemiach bez słowa wyjaśnienia.

      – Och, maesterze, bardzo szybko będzie pan miał okazję o tym porozmawiać, prawdę mówiąc…

      Rycerz nie zdążył skończyć zdania, kiedy na drugim końcu Wielkiego Placu wybuchły krzyki. Zapanowało przerażenie i wszyscy zaczęli uciekać, robiąc miejsce nowemu przybyszowi.

      Amber wykręciła szyję, żeby zobaczyć, co się dzieje, a kiedy ujrzała cienkie, długie łapy olbrzymiego pająka, wiedziała już, co to za potwór przeraził zebrany tłum.

      Morkovin zrobił krok do tyłu.

      Zaraz też odwrócił się do Amber i jednym ruchem ręki wezwał najbliższego strażnika, przy którego pasie zobaczyła nową obrożę. Dziewczyna nie zdążyła nawet zaprotestować, gdy kliknięcie kłódki oznajmiło, że miedź zamknęła się na jej skórze. Morkovin był zaniepokojony.

      – Jeśli te stworzenia są tym, o czym opowiadałaś, młoda damo, spróbuj stać się jak najmniejsza! – szepnął, kończąc zakładać jej obrożę.

      Zimno i rozpacz ogarnęły dziewczynę, gdy obroża odcięła jej przeobrażenie. Urządzenie świeżo załadowano sokiem ze skararmeuszy i działało doskonale. Amber niemal upadła, lecz złapał ją jeden ze strażników i zarzucił sobie na ramię.

      – Zanieść do jej pokoju – rozkazał Morkovin. – Natychmiast!

      A kiedy strażnik zabierał Amber, na szczycie wieży dostrzegła czarną sylwetkę. Lśniące czarne ciało, które obserwowało ich przezroczystymi oczyma. Kruk Entropii. Szpicel!

      Szybko naciągnęła na głowę kaptur peleryny i w duchu podziękowała maesterowi. Miał rację, chroniąc ją przed złymi spojrzeniami.

      Za plecami słyszała szybki stukot kroczących pajęczych łap.

      14

      Psy, psy, psy…

      Ziemia grzmiała.

      Kilkakrotnie w ciągu godziny rozlegała się eksplozja, czasem daleko, czasem zupełnie blisko niewielkiego konwoju.

      Matt jechał na Kudłatej i z niepokojem obserwował las. To, że nie wiedzieli, gdzie i kiedy wybuchnie ziemia, wystawiało ich nerwy na próbę. Matt zdawał sobie sprawę, że każdy następny krok może zakończyć się śmiercią.

      Porastający wzgórza las pełen był wolnych przestrzeni. Niekiedy były to maleńkie polanki, niekiedy rozległe, szare połacie ziemi zasypane wysadzonymi pniami i gałęziami rozrzuconymi wszędzie po trochu wśród głębokich kraterów. Pole bitwy bez walczących, echo minionych wojen, konsekwencja amunicyjnej bulimii, aż po przepełnienie tych pól strasznymi śmiertelnymi ziarnami, które wreszcie kiełkują.

      Wzgórza wyglądają tak, jakby cierpiały z powodu stresu – pomyślał Matt. Przypominały mu ojca w czasie rozwodu. Stres sprawił, że miejscami wypadły mu włosy, tworząc na głowie łyse placki. Tutaj działo się coś identycznego.

      Rankiem, drugiego dnia wędrówki przez tę pokrytą kraterami krainę, Matt obudził się z drżeniem. Świt dopiero rozjaśniał niebo, a mgła skrywała niemal wszystko, tkając przezroczyste zasłony przypominające olbrzymią zimną kąpiel z pianą.


Скачать книгу