Ostatni świadkowie. Swietłana Aleksijewicz
wszystko się spaliło. Nawet ze stuletnich lip nic nie zostało. Wszystko było wypalone aż do żółtego piasku. Gdzieś zniknął czarnoziem, na którym wszystko rosło, został tylko piasek… żółciusieńki piasek… Zupełnie jakbyśmy stali przy świeżo wykopanym grobie…
Pozostały też piece fabryczne, białe, bo hartowały się w ogniu. Więcej nic znajomego nie było… Spaliła się cała ulica. Spalili się dziadkowie, babcie i wiele małych dzieci. Staruszkowie nie uciekli razem ze wszystkimi, bo myśleli, że ich zostawią w spokoju. Ogień nikogo nie oszczędził. Gdy się widziało czarnego trupa, to znaczyło, że spłonął starszy człowiek. A jak się zobaczyło coś małego, różowego, to był to trup dziecka. Leżały na węglach, różowe…
Mama zdjęła chustkę i zawiązała mi oczy… Tak doszliśmy do naszego domu, a raczej do miejsca, w którym kilka dni temu stał nasz dom. Domu nie było. Powitał nas cudem ocalały nasz kot. Otarł się o moje nogi, i tyle. Nikt z nas nie był w stanie nic powiedzieć… Nawet kot nie miauczał, milczał przez kilka dni. Wszyscyśmy milczeli.
Zobaczyłam pierwszych hitlerowców, nawet nie zobaczyłam, ale usłyszałam, bo mieli podkute buty, które głośno stukały. Stukały o bruk. A mnie się wydawało, że nawet ziemię boli, kiedy oni po niej chodzą.
A bez tak rozkwitł tamtego roku… I czeremcha tak rozkwitła…
A mimo to chciałabym mieć mamę…
Zina Kosiak – 8 lat
Obecnie – fryzjerka
W czterdziestym pierwszym…
Skończyłam pierwszą klasę, na lato rodzice zawieźli mnie do obozu pionierów Horodyszcze pod Mińskiem. Przyjechałam, zdążyłam się raz wykąpać, a po dwóch dniach wybuchła wojna. Zaczęli nas wywozić z obozu. Wsadzili do pociągu i powieźli. Nad nami latały niemieckie samoloty, a my krzyczeliśmy: „Hurra!”. Nie rozumieliśmy, że to mogą być nieprzyjacielskie maszyny, dopóki nie zaczęły zrzucać bomb… Wtedy zniknęły wszystkie barwy… Wszystkie kolory… Usłyszałam po raz pierwszy słowo „śmierć”, wszyscy zaczęli wymawiać to niepojęte słowo. A mamy i taty przy mnie nie było…
Kiedy wyjeżdżaliśmy z obozu, każdemu do powłoczki coś nasypano: jednemu kaszę, drugiemu cukier. Nie pominięto nawet najmłodszych dzieci – każde coś dostało. Chcieliśmy zabrać na drogę jak najwięcej jedzenia i bardzo go pilnowaliśmy. W pociągu jechali jednak ranni żołnierze, więc kiedy zobaczyliśmy, jak jęczą, jak ich boli, to od razu chcieliśmy wszystko im oddać. Mówiliśmy wtedy, że trzeba „nakarmić tatusiów”, bo wszystkich wojskowych nazywaliśmy tatusiami. Powiedziano nam, że Mińsk się pali, że całe miasto spalone, że tam już są Niemcy, a my jedziemy na tyły. Pojedziemy tam, gdzie nie ma wojny.
Wieźli nas ponad miesiąc. Co skierowali nas do jakiegoś miasta, to po przyjeździe okazywało się, że nie mogą nas tam zostawić, bo Niemcy są już blisko. I tak dojechaliśmy do Mordowii.
Miejscowość była bardzo ładna, dookoła stały cerkwie. Domy były niskie, a cerkwie – wysokie. Nie mieliśmy na czym spać, więc spaliśmy na słomie. Kiedy przyszła zima, mieliśmy jedną parę butów na czworo. A potem zaczął się głód. Głodował nie tylko dom dziecka, głodowali także ludzie wokół nas, bo wszystko oddali dla walczących na froncie. W domu dziecka mieszkało dwieście pięćdziesięcioro dzieci. Kiedyś wołają nas na obiad, a tu do jedzenia nie ma już nic. Siedzą w stołówce wychowawczynie i dyrektor, patrzą na nas i oczy mają pełne łez. A mieliśmy tam też kobyłę Majkę, która woziła wodę. Była już stara i bardzo łagodna. No i następnego dnia ta Majka poszła pod nóż. Dali wtedy dzieciom wodę i po takim małym kawałku z tej Majki. Długo to przed nami ukrywali, bobyśmy jej nie przełknęli… Za nic w świecie! To był jedyny koń w naszym domu. A poza tym – dwa głodne koty. Szkielety! Potem myśleliśmy, że to dobrze, że takie chude, bo przynajmniej nie musimy ich zjadać.
Chodziliśmy z rozdętymi brzuchami… Mogłam zjeść wiadro zupy, bo w tej zupie nic nie było. Ile by mi jej nalali, tyle bym zjadła. Wybawieniem była dla nas przyroda, staliśmy się podobni do zwierząt, do przeżuwaczy. Wiosną w odległości kilku kilometrów wokół domu dziecka żadne drzewo nie wypuściło liści, bo zjadaliśmy wszystkie pączki, zdzieraliśmy nawet młodą korę. Jedliśmy trawę, zjadaliśmy wszystko, co wyrosło. Kiedy dali nam kurtki, to my w tych kurtkach zrobiliśmy kieszenie i upychali do nich trawę; potem tak z nią chodziliśmy i przeżuwali. Lato nas ratowało, ale zimą było bardzo ciężko. Nas, małych dzieci, było czterdzieścioro, ulokowali nas osobno. Szlochaliśmy po nocach. Wołaliśmy mamę i tatę. Wychowawcy, nauczyciele starali się przy nas nie wymawiać słowa „mama”. Opowiadali nam bajki i dobierali takie książki, żeby tego słowa tam nie było. Bo gdy tylko ktoś je wymówił, wówczas od razu podnosił się bek. I nie dało się dzieci utulić.
Poszłam znowu do pierwszej klasy. A dlaczego? Pierwszą klasę skończyłam z listem pochwalnym, ale kiedy przyjechaliśmy do domu dziecka i zapytano nas, kto miał poprawkę, to się zgłosiłam, bo myślałam, że ten list pochwalny to jest właśnie poprawka. W trzeciej klasie uciekłam z domu dziecka. Poszłam szukać mamy. Głodną i osłabioną znalazł mnie w lesie dziadek, który nazywał się Bolszakow. Dowiedział się, że jestem z domu dziecka, i zabrał mnie do siebie. Mieszkali we dwoje z babcią. Kiedy nabrałam sił, zaczęłam pomagać im w gospodarstwie: zrywałam trawę, pełłam kartofle – robiłam wszystko. Jedliśmy chleb, ale taki, że samego chleba było w nim mało. Gorzki w smaku. Do mąki dodawano wszystko, co się dawało zemleć: lebiodę, kwiaty leszczyny, kartofle. Do tej pory nie umiem ze spokojem patrzeć na tłustą trawę i jem dużo chleba… Nie mogę się nigdy najeść… Za dziesiątki lat…
Ileż jeszcze pamiętam mimo wszystko… Dużo pamiętam…
Pamiętam małą dziewczynkę, której się rozum pomieszał. Dziewczynka wchodziła do czyjegoś ogródka, szukała norki i potem czatowała na myszkę. Też chciała jeść… Pamiętam jej twarz, nawet bezrękawnik, w którym chodziła. Kiedyś podeszłam do niej, a ona mi opowiedziała o myszce… Kucałyśmy we dwójkę i czyhały na tę myszkę…
Cały czas czekałam na koniec wojny, na to, że zaprzęgniemy wtedy z dziadkiem konia i pojedziemy szukać mamy. Do domu przychodzili ewakuowani, a ja wszystkich pytałam: „Czy nie widzieliście mojej mamy?”. Ewakuowanych było wielu, tak wielu, że w każdym domu stał sagan z wywarem z pokrzyw. Żeby ludzie mieli coś ciepłego do zjedzenia, kiedy wejdą do chaty. Bo więcej nic nie było… Ale sagan z pokrzywami stał w każdym domu… Dobrze to pamiętam. Sama zrywałam te pokrzywy.
Wojna się skończyła… Czekałam dzień, dwa, ale nikt po mnie nie przyjechał. Mama nie przyjeżdża, a tato jest w wojsku, to wiedziałam. Czekałam tak dwa tygodnie, dłużej już nie miałam siły. Wlazłam do jakiegoś pociągu, pod ławkę i pojechałam… Dokąd? Nie wiedziałam. Myślałam (przecież byłam jeszcze dzieckiem), że wszystkie pociągi jadą do Mińska. A w Mińsku czeka na mnie mama! Potem przyjedzie nasz tato… Bohater! Z orderem, z medalami.
Rodzice gdzieś zginęli podczas bombardowania… Sąsiedzi mi potem opowiadali, że pojechali we dwójkę, by mnie szukać. Pobiegli na stację…
Mam już pięćdziesiąt jeden lat, sama jestem matką. A mimo to chciałabym mieć mamę…
Takie ładne niemieckie zabawki…
Taisa Naswietnikowa – 7 lat
Obecnie – nauczycielka
Przed wojną…
Jak zapamiętałam siebie? Wszystko mi się podobało: przedszkole, poranki, nasze podwórze. Dziewczynki i chłopcy. Dużo czytałam, bałam się robaków i lubiłam psy. Mieszkaliśmy w Witebsku, tato pracował w zarządzie budowlanym.