Kosmos. Witold Gombrowicz

Kosmos - Witold  Gombrowicz


Скачать книгу
i papiery, zabraliśmy się do roboty – nie pytałem go, co robił w nocy – niechętnie też wspominałem własne przygody na korytarzu, byłem jak ktoś, kto popadł w przesadę, i teraz czuje się nieswojo, tak, byłem nieswój, ale Fuks również miał minę niewyraźną, milkliwie zabrał się do swoich obliczeń, które były pracowite, na wielu papierkach, z logarytmami nawet, a miały na celu opracowanie systemu gry w ruletę, systemu, co do którego on nie miał najmniejszej wątpliwości, że jest bujdą, zawracaniem głowy, któremu jednak oddawał wszystkie swoje energie, gdyż właściwie nie miał co robić, nic lepszego nie miał do roboty, sytuacja była beznadziejna, za dwa tygodnie kończył mu się urlop, czekał go powrót do biura i Drozdowski, który będzie robił nadludzkie wysiłki żeby na niego nie patrzyć, a na to nie było rady, bo choćby najpilniej spełniał swoje obowiązki, to i to byłoby nie do zniesienia dla Drozdowskiego... Ział ziewaniem, z oczu zrobiły mu się szparki i już nawet nie skarżył się, tylko był, jaki był, obojętnie, i co najwyżej dogadywał mi na temat moich utrapień z rodziną, że ano właśnie, widzisz, każdy ma swoje, do ciebie też się przyczepili, cholera, mówię ci, rozpacz, wszystko do pucu!

      Po południu pojechaliśmy na Krupówki autobusem, załatwiliśmy kilka sprawunków. Nadeszła kolacja, niecierpliwie przeze mnie oczekiwana, gdyż chciałem Lenę zobaczyć i Katasię, Katasię z Leną po wczorajszej nocy. Póki co, wstrzymywałem w sobie wszystkie o nich myśli, naprzód jeszcze raz zobaczyć, potem myśleć.

      Ale cóż za niespodziewane pomieszanie szyków!

      Była mężatką! Mąż zjawił się, gdyśmy już byli w trakcie jedzenia i teraz schylał nad talerzem nos podługowaty, a ja przyglądałem się z niesmaczną ciekawością temu jej erotycznemu wspólnikowi. Zamęt – nie żeby mnie zazdrość brała, a tylko że ona stała mi się inna, zupełnie odmieniona tym mężczyzną, tak mi obcym a tak wprowadzonym w najtajniejsze stulenia tych ustek – było widoczne, że pobrali się bardzo niedawno, ręką nakrywał jej rękę i w oczy zaglądał. Jaki był? Spory, nieźle zbudowany, trochę ociężały, dość inteligentny, architekt, zatrudniony przy budowie hotelu. Mówił niewiele, sięgał po rzodkiewkę – ale jaki był? Jaki był? I jak oni byli ze sobą, sami, co on z nią, co ona z nim, co oni we dwoje?... tfy, tak natknąć się na mężczyznę u boku kobiety, która nas interesuje, to już żadna przyjemność... ale gorzej jeszcze, że taki mężczyzna, obcy zupełnie, staje się naraz przedmiotem naszej – przymusowej – ciekawości i musimy odgadywać jego najskrytsze gusta i upodobania... choć to nas mierzi... musimy czuć go poprzez tę kobietę. Nie wiem, co bym wolał: czy, żeby ona, będąc ponętna sobą, okazała się nim odpychająca, czy też żeby stała się też pociągająca poprzez mężczyznę, którego sobie wybrała – obie możliwości były fatalne!

      Kochali się? Miłość namiętna? Rozsądna? Romantyczna? Łatwa? Trudna? Nie kochali się? Tu, przy stole, w obecności rodziny, była to zdawkowa czułość młodego małżeństwa i przecież trudno się przyglądać, można tylko prześlizgiwać się spojrzeniem, trzeba zastosować ten cały system manewrów „na pograniczu”, nie naruszających linii demarkacyjnej... W oczy nie bardzo mogłem mu zaglądać, moje dociekania, namiętne a wstrętnawe, musiały ograniczyć się do ręki, która leżała przede mną na stole, w pobliżu jej dłoni, widziałem tę rękę, dużą, schludną, z palcami nie nieprzyjemnymi, o krótkich paznokciach... przyglądałem się i coraz bardziej mnie rozwścieczało, że muszę wnikać w erotyczne możliwości tej ręki (jakbym był nią, Leną). Niczego się nie dowiedziałem. Tak, ręka wyglądała dosyć przyzwoicie, ale cóż znaczy sam wygląd, wszystko zależy od dotyku (myślałem) od tego, jak dotyka, i mogłem doskonale wyobrazić sobie dotyk między nimi przyzwoity, lub nieprzyzwoity, lub rozwiązły, dziki, wściekły, albo zwyczajnie małżeński – i nic, nic nie było wiadomo, nic, bo dlaczegóż by ręce kształtne nie mogły dotykać siebie w sposób pokraczny, nawet rozkraczony, gdzież była gwarancja? Trudno przypuścić, żeby ręka zdrowa, przyzwoita, dopuszczała się takich wyskoków? Pewnie, ale wystarczy wyobrazić sobie, że „jednak” się dopuszcza, a to „jednak” stanie się wtedy jedną rozwiązłością więcej. A jeśli nie mogłem mieć żadnej pewności co do rąk, cóż dopiero mówić o osobach, które przebywały na dalszym planie, tam, gdzie ja prawie bałem się sięgnąć wzrokiem? I wiedziałem, że wystarczyłoby jednego kryjomego i ledwie widocznego zahaczenia jego palca o jej palec aby ich osoby stały się nieskończenie wyuzdane, choć on, Ludwik, akurat mówił, że przywiózł fotografie i że bardzo się udały, po kolacji pokaże...

      – Komiczny fenomen – kończył Fuks opowiadanie, jak to idąc tutaj znaleźliśmy w krzakach wróbla. – Wróbel powieszony! Wróbla wieszać! To jakby dwa grzyby w barszcz!

      – Dwa grzyby, rzeczywiście dwa grzyby! – przytaknął uprzejmie pan Leon i, że to był zgodny, z przyjemnością. – Dwa grzyby, proszę sobie wyobraziuchny, terefere, ale co za sadyzm!

      – Łobuzeria – zawyrokowała krótko i węzłowato pani Kulka zdejmując mu nitkę z rękawa i potwierdził zaraz z przyjemnością: – Łobuzeria. Na co Kulka: – Ty zawsze musisz przeczyć! – Ależ tak, Mańciu, właśnie mówię, że łobuzeria!

      – A ja mówię, że łubuzeria! – wykrzyknęła, jakby on coś innego powiedział.

      – Otóż to, łobuzeria, mówię, łobuzeria...

      – Sam nie wiesz, co mówisz!

      Poprawiła mu rąbek chusteczki, wystającej z kieszonki.

      Katasia wynurzyła się z kredensu żeby posprzątać talerze, a jej warga wywichnięta, śliska, umykowa, pojawiła się w pobliżu ust, naprzeciwko mnie będących – tego momentu oczekiwałem z napięciem, ale tłumiłem je, odwracałem się od tego w inną stronę, byle nie wpływać na nic, nie mieszać się... żeby eksperyment wypadł obiektywnie. Usta natychmiast zaczęły „odnosić się” do ust... i widziałem, jak jednocześnie mąż do niej coś mówił, i pan Leon się wtrącał, i Katasia chodziła zakrzątnięta, a usta odnosiły się do ust, jak gwiazda do gwiazdy, i owa konstelacja ustna potwierdzała nocne moje awantury, które ja już chciałem precz wyrzucić... ale usta z ustami, owa wyślizgująca się obrzydliwość wywichnięcia umykającego ze stuleniem-rozchyleniem miękkim, czystym... jakby naprawdę miały coś wspólnego! Popadłem w rodzaj drżącego zdziwienia, że usta nie mające nic wspólnego, mają jednak coś wspólnego, ten fakt mnie oszałamiał i zwłaszcza pogrążał w niewiarygodnym jakimś roztargnieniu – i to było przesycone nocą, jakby skąpane we wczorajszym, mroczne.

      Ludwik obtarł usta serwetką i odłożywszy ją metodycznie (wyglądał na bardzo porządnego i czystego, tylko że ta czystość mogła być, jednak, brudna...) powiedział swoim basem-barytonem, że i on przed tygodniem mniej więcej zauważył na jednym z przydrożnych świerków powieszone kurczę – ale nie zwrócił na to szczególnej uwagi, zresztą po paru dniach kurczę zniknęło. – Cudeńka – dziwił się Fuks – wróble powieszone, kurczęta wiszące, a może to koniec świata zwiastuje? Na jakiej wysokości wisiało to kurczę? Daleko od drogi?

      Pytał, bo Drozdowski go nie znosił, bo on nienawidził Drozdowskiego, bo nie wiedział co robić... Zjadł rzodkiewkę.

      – Łobuzeria – powtórzyła pani Kulka. Poprawiła chleb w koszyku gestem dobrej gospodyni i rozdawczyni posiłków. Zdmuchnęła okruszynki. – Łobuzy! Dzieciaków pełno, robią co chcą!

      – Proszę! – zgodził się Leon.

      – W tym witz – zauważył Fuks blado – że i wróbel i kurczę powieszone zostały na wysokości ręki dorosłego.

      – Co? Jeśli nie łobuzy, to kto? Panoczek myśli, że jakiś maniaczyna? Nie słyszałem o żadnym maniaku w tej okolicy.

      Zanucił ti-ri-ri i z wielką uwagą oddał się robieniu gałek z chleba – układał je rzędem na obrusie, przyglądał się.

      Katasia podsunęła Lenie popielniczkę


Скачать книгу