Kosmos. Witold Gombrowicz

Kosmos - Witold  Gombrowicz


Скачать книгу
póki nie poszliśmy spać, sen, spanie, przez kilka następnych dni nic, nic, muł czynności, słów, jedzeń, schodzeń po schodach i wchodzeń, tyle tylko, że dowiedziałem się tego i owego primo że Lena była nauczycielką języków, zaledwie dwa miesiące temu wzięła ślub z Ludwikiem, na Hel pojechali, teraz tu mieszkają póki on domku swojego nie wykończy – to wszystko opowiedziała Katasia, ze ściereczką, od mebla, do mebla, poczciwie, chętnie, secundo (to Kulka mówiła) „trzeba by jeszcze raz rozciąć, zaszyć, chirurg mi mówił, dawny przyjaciel Leona, ile razy jej mówiłam, że koszta pokryję, bo wie pan, ona jest moja siostrzenica, choć chłopka ze wsi, spod Grójca, ale ja się biednych krewnych nie wypieram a do tego przecież nieestetyczne, obraża zmysł estetyki, pewnie, aż rażące, ile razy jej mówiłam przez te lata, bo to już z pięć lat temu, wie pan, wypadek, omnibus na drzewo wjechał, dobrze że nic gorszego, ile razy jej mówię Kata, nie leń się, nie bój się, idź do chirurga, zoperuj, jak ty wyglądasz, ureguluj sobie ten wygląd, ale gdzie tam, ot, leni się, boi się, dzień za dniem schodzi, coraz mówi już, ciocia, już pójdę, i nie idzie, my też jużeśmy się przyzwyczaili i dopiero, jak nam kto inny przypomni, znowu się na oczy nasuwa, ale choć ja na punkcie estetycznym dość jestem drażliwa, może pan sobie wyobrazić, harowanie, sprzątanie, pranie, a to Leonowi to, a to tamto, a to Lena, a to Ludwikowi, od rana do wieczora, za jedno, za drugie, a tamto czeka, gdzie czas na to, jak Ludwik z Leną do domku się przeprowadzą, może wtedy, ale póki co dobrze chociaż że Lena człowieka znalazła uczciwego, no, niechby ją unieszczęśliwił, przysięgam, zabiłabym, wzięłabym noża i zabiła, ale Bogu dziękować póki co nic złego, tylko że nic sami nie zrobią, ani on, ani ona, zupełnie jak Leon, po ojcu to wzięła, ja muszę o wszystko zadbać, spamiętać, a to woda gorąca, a to kawa, bielizna do prania, skarpetki, obszyć, prasowanie, guziki, chusteczki, sznytki, papier, zawoskować, skleić, sami nic, sznycelki, sałatki, od rana do późnej nocy i do tego jeszcze lokatorzy, sam pan wie, ja nic nie mówię, racja, płacą, wynajmują, ale też trzeba spamiętać, to temu, to tamtemu, żeby wszystko na czas, jedno drugie...”

      ...mnóstwo innych zdarzeń, wypełniających, pochłaniających, i co wieczór nieunikniona, jak księżyc, kolacja, siedzenie naprzeciwko Leny z ustami Katasi krążącymi. Leon fabrykował gałeczki z chleba i ustawiał je rzędem, bardzo starannie – przyglądał się z wielką uwagą – po chwili namysłu nadziewał na wykałaczkę jedną z gałek. Po dłuższej medytacji, bywało, nabrał nożem odrobinę soli i posypał nią gałkę, przyglądając się przez binokle z powątpiewaniem.

      – Ti-ri-ri!

      – Grażyno moja! Czemużbyś papusiu swojmsusiu nie podpapciła papupapu rzodkiewskagowego? Rzuć!

      To jest, że prosi Lenę o rzodkiewki. Trudno było ten bełkot zrozumieć. „Grażynaś ty moja, kwiecie ojci moja graża!” „Kulaszka, co ty tam ciumciawisz, nie widzisz, że cucu?” Nie zawsze „dziwolążył się ze słowostworem”, czasem zaczynał po wariacku, a kończył normalnie, lub na odwrót – błyszcząca okrągłość jego łysej bani z doczepioną u dołu twarzą, z doczepionymi pince-nez, unosiła się nad stołem jak balon – często wpadał w dobry humor i sypał anegdotami, matusieńku, pomaleńku, znasz ten bicykl o trycyklu, co jak Icykl wsiadł na bicykl, to był trycykl, hej że ha!... Kulka zaś poprawiała mu coś w okolicy ucha, albo na kołnierzu. Zapadał w zamyślenie i zaplatał w warkocz frędzle serwetki, albo wpychał wykałaczkę w obrus – nie we wszystkie miejsca, w pewne tylko, do których powracał, po dłuższym namyśle, z brwią zmarszczoną.

      – Ti-ri-ri.

      Mnie to denerwowało ze względu na Fuksa, bo wiedziałem, że to woda na jego młyn drozdowski, młyn, który go mełł od rana do wieczora, jego, mającego za trzy tygodnie nieuchronnie powrócić do biura aby znów Drozdowski w piec się wpatrywał z miną męczennika, gdyż, mówił Fuks, on nawet od mojej marynarki dostaje wysypki, zraził się, trudno, zraził się... i manie Leona były jakoś na rękę Fuksowi, który przypatrywał się im żółto, blado, ryżo... i to bardziej jeszcze wpychało mnie w moją niechęć do rodziców, w moje odepchnięcie tego tam wszystkiego, warszawskiego, i siedziałem niechętnie, wrogo, przypatrując się od niechcenia ręce Ludwika, która nic mnie nie obchodziła, która mnie odpychała, która mnie przykuwała, w której erotyczne możliwości dotykowe musiałem wnikać... a znów Kulka, wiedziałem, pełna jest czynności, pranie, zamiatanie, cerowanie, obrządzanie, prasowanie etc. etc. itd. itd. Roztargnienie. Szum i wir. Odnajdywałem mój kawałek korka na butelce, przyglądałem się szyjce i korkowi po to chyba, żeby się wszystkiemu nie przyglądać, korek ten stał się poniekąd łódką moją na oceanie, choć z oceanu dochodził mnie tylko szum, daleki, szum zbyt powszechny, zbyt ogólny, aby naprawdę dawał się słyszeć. I nic. Kilka dni wypełnionych po trosze wszystkim.

      Upały w dalszym ciągu silne. Męczące lato! Tak to się wlokło, z mężem, z rękami, z ustami, z Fuksem, z Leonem, wlokło się jak w upał, kiedy człowiek idzie drogą... Na czwarty czy piąty dzień wzrok mi zabłądził, nie pierwszy raz zresztą, w głąb pokoju, popijałem herbatę, paliłem, porzuciwszy korek zahaczyłem oczami o gwóźdź na ścianie, obok półki, i od gwoździa posunąłem się do szafy, policzyłem listwy, zmęczony i senny zapuściłem się w miejsca nad szafą mniej dostępne, tam gdzie wystrzępienia tapety, i zabrnąłem aż na sufit, białą pustynię; ale nudna białość przemieniała się nieco dalej, w pobliżu okna, w obszar chropowaty, ciemniejszy, zakażony wilgocią, o zawiłej geografii kontynentów, zatok, wysp, półwyspów i dziwnych koncentrycznych kręgów, przypominających kratery księżyca, i innych linii skośnych, umykających – było to miejscami, chore, niby liszaj, gdzieniegdzie znów dzikie i nieokiełznane, to znów rozkapryszone zawijasami, zakrętami, oddychało grozą ostateczności, gubiło się w zawrotnej dali. I kropki, nie wiem z czego, chyba nie z much, w ogóle genezy te były nieodgadnione... Wpatrzony, zatopiony w tym, i we własnych zawiłościach, wpatrywałem się i wpatrywałem bez specjalnego wysiłku a jednak uparcie, aż w końcu było to jakbym jakiś próg przekraczał – i już po trosze byłem „po tamtej stronie” – wypiłem łyk herbaty – Fuks zapytał:

      – Co się tak wgapiasz?

      Nie chciało mi się mówić, duszno, herbata. Odpowiedziałem:

      – Ta kresa, tam, w rogu, za wyspą, i ten jakby trójkąt... Obok przesmyku.

      – Co?

      – Nic.

      – No to co?

      – Tak...

      Po dłuższej chwili zapytałem:

      – Co ci przypomina?

      – Ta smużka i kreska? – podjął chętnie, i wiedziałem, dlaczego chętnie, wiedziałem, że to go odrywa od Drozdowskiego. – To? Zaraz ci powiem. Grabie.

      – Może i grabie.

      Lena wmieszała się do rozmowy, a to dlatego, że bawiliśmy się w odgadywanie, gra towarzyska, rodzaj nietrudny, w sam raz dla jej nieśmiałości.

      – Jakie tam grabie! Strzałka.

      Fuks zaprotestował: – Jaka tam strzałka!

      Parę minut wypełnionych czymś innym, Ludwik zapytał Leona „chce ojciec w szachy?”, ja miałem paznokieć pęknięty, który mi przeszkadzał, gazeta spadła, psy zaszczekały za oknem (dwa pieski małe, młode, zabawne, spuszczano je na noc, był też kot), Leon powiedział „jedna”, Fuks powiedział:

      – Może i strzałka.

      – Strzałka, albo i nie strzałka – zauważyłem, podniosłem gazetę, Ludwik wstał, przejechał omnibus po drodze, Kulka zapytała „telefonowałeś?”

      II

      Nie potrafię tego opowiedzieć... tej historii... ponieważ opowiadam ex post. Strzałka, na przykład... Ta strzałka, na przykład... Ta strzałka, wtedy, przy kolacji, nie była wcale


Скачать книгу