Kryminał. Zygmunt Zeydler-Zborowski
kładka
Zygmunt Zeydler-Zborowski
Prawda rodzi nienawiść
Złoty centaur
Projekt okładki
Mikołaj Jastrzębski
Skład komputerowy
Maria Baranowska
Konwersja do wersji elektronicznej
Mikołaj Jastrzębski
Edycję opracowano na podstawie wydania:
Prawda rodzi nienawiść – Ewa wzywa 07, nr 32, Iskry, Warszawa 1971
Złoty centaur – Ewa wzywa 07, nr 6, Iskry, Warszawa 1969
© Copyright by Zofia Bimali Zborowska
© Copyright for this edition by Wydawnictwo LTW
ISBN 978-83-7565-489-9
Wydawnictwo LTW
ul. Sawickiej 9, Dziekanów Leśny
05-092 Łomianki
tel. 22 751-25-18
www.ltw.com.pl
e-mail: [email protected]
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym
This ebook was bought on LitRes
Rozdział I
– Czy pani mogłaby mi przeprasować tę apaszkę?
Leokadia kończyła zmywać. Nie odwróciła głowy, nie spojrzała na swoją chlebodawczynię: – Pani da – mruknęła, ustawiając szklanki na suszarce.
– Już późno. Przykro mi, że pani jeszcze zawracam głowę takim głupstwem, ale bardzo się śpieszę – usprawiedliwiała się Joanna.
– Pani da tę apaszkę. – W głosie gosposi nie było ani cienia życzliwości. Umówiła się z siostrą, że przyjdzie na telewizję, a tu akurat tyle roboty. Musiała ugotować obiad, lecieć do apteki i teraz jeszcze to prasowanie. Niechby sobie sama prasowała. Ona, Leokadia, nie godziła się, że będzie siedzieć tu do wieczora. Za tę marną pensję nie wiadomo jakie wymagania. Nie wypowiedziała jednak głośno tych buntowniczych myśli, włączyła żelazko i zabrała się do prasowania apaszki. – Jak psu z gardła wyjęta – pomrukiwała, rozprostowując oporny materiał.
Joanna kończyła „robić oczy”. Nie szło jej to dzisiaj. Ciągle miała wrażenie, że prawa powieka jest mocniej pomalowana aniżeli lewa. Parę razy ścierała tusz, poprawiała, zmieniała pędzelek, przeglądała się w rozmaitych lusterkach. Wreszcie zdecydowała, że lepiej nie będzie. Przeciągnęła szminką po wargach, włożyła wieczorową sukienkę, poprawiła uczesanie, za uszami dotknęła koreczkiem zwilżonym francuskimi perfumami i pobiegła do łazienki, żeby w dużym lustrze obejrzeć dokładnie całą swą postać. Wszystko dobrze. Nawet najbardziej surowy sędzia nie mógłby zaprzeczyć, że ma przed sobą bardzo ładną, atrakcyjną i elegancką kobietę. Uśmiechnęła się, raz jeszcze spojrzała w lustro, po czym wyszła z łazienki i otworzyła drzwi prowadzące do pokoju Edwarda.
Nie paliła się tu żadna lampa. W półmroku, rozproszonym trochę światłem padającym z kuchni, dojrzała na tapczanie skuloną postać.
– Śpisz? – spytała cicho.
Przewrócił się na drugi bok jakby z pewnym wysiłkiem, wyciągnął rękę i nacisnął wyłącznik. Lampa z dużym abażurem zajaśniała pomarańczowym blaskiem.
– Jednak idziesz?
– A dlaczegóż miałabym nie iść?
– Czuję się bardzo marnie. Wolałbym, żebyś została.
– Przestań histeryzować. Dosyć już mam tej twojej hipochondrii. Nic ci nie jest.
– Przecież doskonale wiesz, że jestem chory.
– Ja wiem tylko jedno, że ty jesteś zawsze chory, ile razy mamy gdzieś iść. Mam tego dosyć. Rozumiesz? Dosyć. Chcę żyć, chcę używać życia, chcę się bawić, tańczyć, widzieć koło siebie ludzi. Nie jestem stworzona na pielęgniarkę i nie mam najmniejszego zamiaru siedzieć tutaj i wysłuchiwać twoich jęków. Moja cierpliwość także ma w końcu jakieś granice. Nie mogę, dłużej już tak nie mogę. Mam dosyć! – Mówiła coraz głośniej. Ostatnie słowa wypowiedziała krzykiem.
– Uspokój się. Gosposia…
– Nic mnie nie obchodzi gosposia! – krzyczała dalej Joanna. – Niech słyszy. A zresztą Leokadia jest doskonale zorientowana w tym wszystkim. Nie od dzisiaj przecież do nas przychodzi. Widzi, jak wygląda to moje życie. Ale to się skończy. I tak już tyle lat przy tobie zmarnowałam. Nie mam najmniejszego zamiaru dalej tego ciągnąć. Jestem młoda i chcę żyć. Rozumiesz?
Nic nie powiedział. Znowu odwrócił się twarzą do ściany i naciągnął kołdrę na głowę.
Wyszła, głośno zamykając drzwi za sobą.
– Apaszka już odprasowana – powiedziała ponuro Leokadia. – Jeżeli koniecznie trzeba, to ja zostanę przy panu.
– Nie trzeba. Dziękuję pani. Pan ma przy łóżku telefon. W razie, gdyby się naprawdę źle poczuł – zadzwoni po lekarza.
– To ja mogę iść do domu?
– Może pani iść do domu. Dziękuję za uprasowanie apaszki.
Trunki były dobre i w dużych ilościach. Nic też dziwnego, że rozmowy stawały się coraz głośniejsze, dyskusje coraz bardziej zajadłe, dowcipy coraz bardziej ryzykowne. Ten i ów próbował nawet swoich wokalnych talentów, ale do „Góralu, czy ci nie żal?” jeszcze nie doszło. „Sto lat” również odkładano na później. Na razie towarzystwo znajdowało się na etapie problematyki politycznej, zręcznie faszerowanej ostatnimi plotkami z życia towarzyskiego oraz mniej lub więcej wyssanymi z palca skandalikami ze świata artystów. Tego rodzaju „sensacyjne” wiadomości zazwyczaj poprzedza tajemniczy szept: „Wyobraźcie sobie, że…” albo „Czy słyszeliście już…”, albo „Coś wam powiem, ale proszę o całkowitą dyskrecję”.
Joanna była w swoim żywiole. Wyróżniała się urodą i elegancją. Otaczali ją mężczyźni, prześcigający się w uprzejmościach i komplementach. Kobiety mniej były nią zachwycone. Od czasu do czasu któraś z pań mówiła ze współczującym westchnieniem: – Jaka szkoda, że twój mąż nie mógł przyjść, co za uroczy człowiek. Czy rzeczywiście jest tak poważnie chory? Jedna z najserdeczniejszych