Choroba jako metafora. AIDS i jego metafory. Susan Sontag
przykład owej typowo współczesnej tendencji do utożsamiania osobowości z wizerunkiem zewnętrznym. Gruźliczy wygląd musiano uznać za atrakcyjny, skoro dostrzegano w nim znamię dostojeństwa i dobrych manier. „Kaszlę tyle, ile tylko można – pisała zmarła w roku 1884 w wieku dwudziestu czterech lat Maria Baszkircew w swym bardzo niegdyś poczytnym, opublikowanym pośmiertnie Dzienniku – ale, o cudzie, nie brzydnę, nabieram tylko jakiegoś wyrazu rozmarzenia, z którym jest mi do twarzy”. To, co niegdyś było modą wśród arystokratycznych femmes fatales i ambitnych młodych artystów, stało się w końcu domeną mody jako takiej. Dwudziestowieczna moda kobieca (z jej kultem smukłej figury) to ostatnie okopy osiemnasto- i dziewiętnastowiecznych metafor romantyzujących gruźlicę.
Wiele literackich i erotycznych póz zawartych w pojęciu „romantycznego cierpienia” odwołuje się do gruźlicy i jej metaforycznych przekształceń. Cierpienie zyskało wymiar romantyczny dzięki stylizowanemu opisowi wczesnych objawów choroby (na przykład osłabienie przedstawiane jako melancholia), podczas gdy prawdziwe cierpienie było po prostu ukrywane. Mizerne kobiety o płaskich piersiach i bladzi, rachityczni młodzieńcy rywalizowali z sobą jako kandydaci do tej na ogół (w owym czasie) nieuleczalnej, porażającej i naprawdę okrutnej choroby. „Kiedy byłem młody – pisał Teofil Gautier – nie potrafiłem uznać za lirycznego poetę nikogo, kto ważył więcej niż dziewięćdziesiąt dziewięć funtów”. (Zwróćmy uwagę, że Gautier mówi o poecie lirycznym, jakby godząc się z faktem, że powieściopisarz musi być zbudowany z bardziej topornej i solidnej materii). Z czasem suchotniczy wygląd, który symbolizował pociągającą bezbronność i wyższą wrażliwość, stał się ideałem urody kobiecej, podczas gdy wybitni mężczyźni połowy i końca dziewiętnastego wieku hodowali brzuchy, budowali imperia przemysłowe, pisali setki powieści, toczyli wojny i plądrowali całe kontynenty.
Można by przypuszczać, że romantyzacja gruźlicy była jedynie konwencją literacką, sama zaś choroba, siejąca w owym czasie największe spustoszenia, jawiła się ludziom w sposób równie odrażający, jak dzisiaj rak. Z pewnością w wieku dziewiętnastym każdy wiedział o cuchnącym oddechu gruźlika. (Opisując wizytę u umierającego Murgera, Goncourtowie odnotowują „odór gnijącego ciała w jego sypialni”). Wszystko wskazuje jednak na to, że kult gruźlicy nie był jedynie wymysłem romantycznych poetów i librecistów operowych, lecz miał szeroki zasięg, a osobę umierającą (młodo) na tuberkulozę naprawdę uważano za osobowość romantyczną. Należy przypuszczać, że realia tej strasznej choroby nie stanowiły konkurencji dla nowych i ważnych idei, zwłaszcza dotyczących osobowości. To właśnie gruźlica przyczyniła się do wyartykułowania po raz pierwszy idei choroby indywidualnej oraz koncepcji, że ludzie osiągają wyższą świadomość, stając twarzą w twarz ze śmiercią, a w obrazach literackich nagromadzonych wokół tej choroby można dopatrzyć się nowego wzoru indywidualizmu, który przyjął w wieku dwudziestym postać jeszcze bardziej artystyczną i nie mniej narcystyczną. Choroba stała się tym, co czyni ludzi „interesującymi” – to zaś, co „interesujące”, było początkowo synonimem „romantyczności”. (W eseju Über das Studium der griechischen Poesie [O studiach nad poezją grecką, 1795] Schlegel twierdzi, że wzbudzanie „zainteresowania” jest ideałem nowoczesnej – to znaczy romantycznej – poezji). „Ideał doskonałego zdrowia – pisał Novalis w jednym ze swych Fragmentów z lat 1799–1800 – interesuje tylko naukę”; rzeczą naprawdę ciekawą jest choroba, która „należy do indywidualizacji”. Ta właśnie koncepcja, głosząca, że choroby są czymś interesującym, została najśmielej, a przy tym najbardziej ambiwalentnie sformułowana w Woli mocy Nietzschego i innych jego pismach, i chociaż rzadko wymienia on jakąś konkretną chorobę, jego słynne poglądy na temat indywidualnej słabości i kulturowego wyczerpania lub dekadencji zawierają lub rozwijają wiele utartych wyobrażeń o gruźlicy.
Romantyczne podejście do śmierci opiera się na założeniu, że ludzie dzięki chorobie stają się jakoby wyjątkowi i bardziej interesujący. „Wyglądam blado – powiedział Byron, patrząc w lustro. – Chciałbym umrzeć na gruźlicę”. Dlaczego? – spytał jego naprawdę chory przyjaciel Thomas Moore, który odwiedzał go w Patras w lutym 1828 roku. „Ponieważ damy powiedziałyby: spójrzcie na biednego Byrona, jak ciekawie wygląda, umierając”. Być może głównym darem pozostawionym nam przez romantyków nie jest estetyka okrucieństwa ani też piękno tego, co skazane na śmierć (jak sugerował Mario Praz w swojej słynnej książce), ani nawet postulat nieograniczonej wolności jednostki, ale nihilistyczna i sentymentalna zarazem koncepcja tego, co „interesujące”.
***
To smutek czynił człowieka „interesującym”. Być smutnym oznaczało być kimś wyrafinowanym, wrażliwym. Inaczej mówiąc, bezsilnym. W Armancji Stendhala lekarz uspokaja zatroskaną matkę, że Oktaw nie cierpi na gruźlicę, a jedynie na „ową smutną, głęboką melancholię typową dla młodych ludzi jego pokolenia i pozycji”. Smutek i gruźlica stały się synonimami. Szwajcarski pisarz Henri Amiel, sam chory na gruźlicę, pisał w roku 1852 w swym Journal intime:
Niebo w szarej oponie, pofałdowanej w rozmaite odcienie, mgły wlokące się po górach, przyroda smętna. Liście zewsząd spadały, jak ostatnie złudzenie młodości, spływające we łzach nieuleczalnych smutków […] tylko jodła, silna, zielona, obojętna, niby młodość nieśmiertelna, która śmierci urąga…
Aby odczuwać taki właśnie smutek czy też, jak nam się sugeruje, aby zachorować na gruźlicę, należy być człowiekiem wrażliwym.