Karaluchy. Ю Несбё
się od motocykli i motorowerów, jakby opadł ich rój wściekłych owadów, pragnących pokonać skrzyżowanie i mających śmierć w pogardzie. Harry naliczył cztery sytuacje, które o mały włos nie doprowadziły do wypadku.
– Aż nie chce się wierzyć, że to się dobrze skończyło – odezwał się, żeby w ogóle coś powiedzieć.
Kierowca spojrzał w lusterko i uśmiechnął się szeroko.
– Czasami kończy się źle. Często.
Kiedy wreszcie stanęli przed komendą policji na Surasak Road, Harry już zdecydował: nie lubi tego miasta. Postanowił na wstrzymanym oddechu dokończyć tę robotę, a potem wsiąść w pierwszy, niekoniecznie lepszy samolot do Oslo.
– Witaj w Bangkoku, Hally.
Komendant policji był drobny, miał czarne włosy, ciemną cerę i najwyraźniej postanowił pokazać, że również w Tajlandii potrafią się witać na sposób zachodni. Ścisnął dłoń Harry’ego i entuzjastycznie nią potrząsnął. Ceremonii towarzyszył szeroki uśmiech.
– Przykro mi, że nie mogliśmy odebrać cię z lotniska, ale ruch uliczny w Bangkoku… – Ręką wskazał na okno za plecami. – Na mapie to wcale niedaleko, ale…
– Wiem – powiedział Harry. – To samo mówili w ambasadzie.
Stali naprzeciwko siebie w milczeniu. Komendant policji nie przestawał się uśmiechać. W końcu rozległo się pukanie do drzwi.
– Proszę!
W drzwiach ukazała się ogolona na łyso głowa.
– Wejdź, Crumley. Przyjechał norweski detektyw.
– Detektyw, aha.
Do głowy dołączyło ciało. Harry musiał dwa razy mrugnąć, by się upewnić, że dobrze widzi. Osoba nosząca nazwisko Crumley miała szerokie bary, a wzrostem niemal dorównywała Harry’emu. W jej twarzy uderzały mocno zarysowane mięśnie szczęki i para intensywnie niebieskich oczu nad prostymi wąskimi ustami. Strój składał się z jasnoniebieskiej mundurowej koszuli, pary olbrzymich butów Nike i spódnicy.
– Liz Crumley, komisarz z Wydziału Zabójstw – przedstawił komendant.
– Podobno cholernie dobry z ciebie śledczy, Harry – odezwała się Crumley z mocnym amerykańskim akcentem i ujmując się pod boki, stanęła naprzeciwko niego.
– No, nie wiem, czy na pewno…
– Nie? No ale coś w tym musi być, skoro wysłali cię na drugą stronę kuli ziemskiej, nie sądzisz?
– Jasne.
Harry przymknął oczy. Akurat w tej chwili najmniej potrzebował zbyt energicznej kobiety.
– Przyjechałem tu, żeby pomóc. Jeśli w ogóle mogę się do czegoś przydać. – Zmusił się do uśmiechu.
– No to może pora wreszcie wytrzeźwieć, Harry?
Gdzieś z tyłu komendant policji zaśmiał się piskliwie.
– Oni tacy są – powiedziała Crumley głośno i wyraźnie, jakby tajskiego policjanta nie było. – Starają się, jak mogą, żeby tylko nikt nie stracił twarzy. Akurat w tej chwili on usiłuje ratować twoją twarz – udając, że żartuję. Ale ja wcale nie żartuję. Jestem odpowiedzialna za Wydział Zabójstw i kiedy coś mi się nie podoba, od razu o tym mówię. W tym kraju uważa się to za zły obyczaj, ale trzymam się tej zasady od dziesięciu lat.
Harry całkiem zamknął oczy.
– Po kolorze twojej gęby widzę, że sytuacja jest dla ciebie kłopotliwa, Harry. Ale na pewno rozumiesz, że nie mogę angażować do pracy pijanych śledczych. Wróć jutro. Poszukam kogoś, żeby odwiózł cię do mieszkania, w którym się zatrzymasz.
Harry pokręcił głową i odchrząknął.
– Boję się latać.
– Słucham?
– Boję się latać samolotem. Dżin z tonikiem pomaga. A gębę mam czerwoną, bo alkohol zaczął się ulatniać przez pory w skórze.
Liz Crumley długo mu się przyglądała. W końcu podrapała się w łysą czaszkę.
– Przykra sprawa, detektywie. A co z jet lag?
– Jestem najzupełniej przytomny.
– Świetnie. Wobec tego o mieszkanie zahaczymy, jadąc na miejsce zdarzenia.
Mieszkanie, które udostępniła mu ambasada, znajdowało się w modnym apartamentowcu dokładnie naprzeciwko hotelu Shangri-La. Było maleńkie i urządzone po spartańsku, ale miało łazienkę, wentylator nad łóżkiem i widok na wielką brunatną rzekę Chao Phraya. Harry podszedł do okna. Smukłe łódki z drewna pływały po rzece wzdłuż i wszerz, ubijając pianę z brudnej wody śrubami zamocowanymi na długich drągach. Na przeciwległym brzegu nad nieokreśloną masą białych budynków wznosiły się nowo wybudowane hotele i biurowce. Trudno było w jakikolwiek sposób zorientować się w rozmiarach miasta, bowiem kilka kwartałów dalej ginęło w żółtobrązowej mgle, gdy próbowało się dojrzeć coś za nimi – ale Harry domyślał się, że jest wielkie. Bardzo wielkie. Pchnął okno i zaraz dotarł do niego ryk. Uszy zatkane po podróży samolotem odetkały mu się w windzie. Dopiero teraz zorientował się, jak ogłuszający jest hałas metropolii. Samochód Liz Crumley na dole przy chodniku wyglądał jak matchbox, samochodzik-zabawka. Harry otworzył puszkę z ciepłym piwem, którą zabrał z samolotu, i z zadowoleniem stwierdził, że Singha jest równie niedobre, jak piwo norweskie. Dalszy ciąg tego dnia wydawał się już łatwiejszy.
6
Komisarz Crumley z całej siły naciskała klakson. Dosłownie. Napierała biustem na kierownicę jeepa – wielkiej toyoty – i klakson wył.
– To bardzo nie po tajsku – powiedziała ze śmiechem. – Poza tym nie działa. Jeśli trąbisz, to już na pewno cię nie przepuszczą. Ma to jakiś związek z buddyzmem. Ale ja i tak nie mogę się powstrzymać. Cholera, pochodzę z Teksasu, jestem z całkiem innej gliny.
Znów położyła się na kierownicy, ale kierowcy wokół nich demonstracyjnie odwracali głowy.
– Więc on wciąż leży w tym samym pokoju? – spytał Harry, tłumiąc ziewnięcie.
– Polecenie z góry. Z reguły błyskawicznie przeprowadzamy sekcję i następnego dnia kremujemy zwłoki. Ale oni chcieli, żebyś ty najpierw na niego spojrzał. Nie pytaj mnie dlaczego.
– Jestem, do diabła, śledczym od zabójstw. Już zapomniałaś?
Spojrzała na niego kątem oka, po czym wcisnęła się w lukę z prawej strony i dodała gazu.
– Nie sil się na dowcip, przystojniaczku. Może ci się wydawać, że Tajowie będą cię mieli za Bóg wie kogo, bo jesteś farangiem, ale będzie raczej przeciwnie.
– Farangiem?
– Białasem. Gringo. Określenie na pół obelżywe, na pół neutralne, zależy, jak na to spojrzysz. Ale zapamiętaj sobie, że poczuciu własnej wartości Tajów nic nie dolega, nawet jeśli potraktują cię wyjątkowo uprzejmie. Na szczęście dla ciebie będą tam moi dwaj młodzi policjanci, którym na pewno zdołasz zaimponować. Przynajmniej taką mam nadzieję – ze względu na ciebie. Jeśli się wygłupisz, możesz mieć duże problemy z dalszą współpracą z wydziałem.
– O rany. A ja w zasadzie odniosłem wrażenie, że to ty wszystkim rządzisz.
– Właśnie