Kryminał. Zygmunt Zeydler-Zborowski

Kryminał - Zygmunt Zeydler-Zborowski


Скачать книгу
czego się mam bać? Tak wszystko organizuję, że nikt się nie domyśla kto, co i jak.

      – Ale jak facet dostaje taki wycisk, to musi wiedzieć za co.

      – Wie, wie. Spokojna głowa. A żeby nie było nieporozumień, to mu coś tam szepnę na ucho.

      – Paskudne zajęcie – skrzywił się Matynicz.

      Olbrzym roześmiał się.

      – Takie dobre zajęcie jak każde inne. Co za różnica, na czym się forsę zarabia. A jak się przez piętnaście rund leją na ringu, aż krew tryska, to co?

      – Na ringu co innego. Siły wyrównane.

      – Diabła tam wyrównane. Połamane żebra, wstrząsy mózgu. Ja przynajmniej uważam, żeby facetowi krzywdy nie zrobić. Dostaje solidne lanie, ale raz dwa się wyliże i nic mu nie jest. Trochę go tam poboli, trochę naje się strachu i na tym koniec. Jeszcze z nikogo kaleki nie zrobiłem. Ale wracajmy do naszej sprawy. Ja jadę z tobą na tę robotę i żeby już na ten temat gadki nie było. A jak mnie spróbujesz wykołować, to z ciebie zrobię kalekę. Więc uważaj.

      Matynicz wzruszył ramionami.

      – Po co to całe gadanie? Spotkamy się za dwa, trzy dni i już dokładnie wszystko ustalimy.

      – Na kiedy planujesz?

      – Gdzieś chyba w przyszłym tygodniu: środa, czwartek.

      – Zadzwonisz do mnie?

      – Zadzwonię. A ty się wystaraj o ten wóz, o którym żeśmy mówili.

      – Załatwione. Mam już taką starą warszawę, która zaraz potem pójdzie na złom.

      – A papiery?

      – W porządku. Lipne. Taksówka. Numery także lipne. Jakby koniecznie chcieli szukać, toby mogli szukać takiego wozu do sądnego dnia.

      – No to chyba żeśmy już wszystko obgadali – powiedział Matynicz. – Czekaj na mój telefon. Lepiej, żeby nas razem nie widywano. Już i tak zupełnie niepotrzebnie spotkaliśmy się w tej spelunie. Cześć. Trzymaj się. Najlepiej siedź w domu i nie prezentuj swojego umięśnienia na ulicach stolicy. Wiem, że lubisz imponować dziewczynom, ale na razie daj sobie spokój.

      Po rozmowie z Olkiem Matynicz pojechał do siebie na Mokotów. Był zmęczony. Wziął prysznic, włożył pidżamę i wyciągnął się na tapczanie z jakimś kryminałem w ręku. Nie był jednak w stanie śledzić zawiłej akcji powieści. Myślami ciągle wracał do czekającej go akcji. Po raz setny rozważał każdy szczegół, każdą ewentualność. Pozornie wydawało się to bardzo proste, nieskomplikowane i rzeczywiście prawie całkowicie pozbawione jakiekolwiek ryzyka. Posiadał jednak duże doświadczenie i wiedział, że w takich sytuacjach może się zdarzyć absolutnie wszystko i że trzeba być przygotowanym na wszelkiego rodzaju niespodzianki, w razie jakichś niesprzyjających okoliczności był całkowicie zdecydowany wycofać się z akcji. Nie miał najmniejszego zamiaru ryzykować. W uszach dźwięczały mu słowa Lucyny: „Czy ty wiesz, co to znaczy recydywa?”. Wiedział, wiedział aż za dobrze. I dlatego musiał tę robotę wykonać bezbłędnie. Nie miał najmniejszego zamiaru dzielić się z nikim. Najwyżej coś tam da na odczepnego, jakiś drobiazg. Nie sądził, żeby miał jakieś trudności z unieszkodliwieniem tego głupiego osiłka. Zresztą nikt przecież nie wie, co dokładnie znajduje się w sejfie. A jeżeli stara w ostatniej chwili wszystko przeniesie gdzie indziej? Wtedy cała akcja spaliłaby na panewce. Ale to mało prawdopodobne. Przecież nie podejrzewa niczego. A Lucyna? To się jeszcze zobaczy. Nie wykluczał małżeństwa z nią, o ile oczywiście to małżeństwo nie będzie w jakikolwiek sposób kolidowało z jego planami. Zapalił papierosa i głęboko zaciągnął się dymem. Upajały go wizje nowego, barwnego życia tam, w Ameryce. Widział już siebie w roli potentata finansowego, od którego zależy istnienie tysięcy ludzi. Władza. Cóż może dać większą władzę człowiekowi jak pieniądz. Heniek jest cwany facet, ale bez polotu, bez fantazji. Razem mogą dokonać wielkich rzeczy, mogą zbić ogromną forsę. A jeżeli Heniek jest po prostu gangsterem? No to co z tego? W obecnych czasach gangster to takie samo dobre zajęcie jak każde inne. Jeżeli się wejdzie do dobrego gangu, to można się szybko wzbogacić, bardzo szybko. A potem, mając kupę dolarów, będzie robił to, na co będzie miał ochotę. Kto wie, może nawet zostanie tak zwanym uczciwym człowiekiem.

      Zadźwięczał dzwonek.

      Matynicz bez pośpiechu zgasił papierosa i niechętnie podniósł się z tapczanu. Poszedł otworzyć. Osłupiał.

      – Mundek?

      Niespodziewany gość uśmiechnął się.

      – Poznałeś mnie, stary draniu.

      – Chodź, chodź – zapraszał Matynicz. – A to niespodzianka. Zaraz przygotuję coś do picia. W jaki sposób mnie znalazłeś? Kto ci dał mój adres?

      – Krasnoludki mi powiedziały, gdzie mieszka mój stary, wierny kumpel.

      Matynicz rzucił mu szybkie, niespokojne spojrzenie.

      – Dawne czasy, bardzo dawne. A jeżeli chodzi o tę forsę…

      – Ja właśnie w sprawie forsy.

      – Myślałem, że ty ciągle siedzisz za granicą, we Francji.

      – Siedziałem we francuskim pudle. Nikomu nie życzę. U nas to luksus.

      – Wyobraź sobie, Mundziu, że ja także siedziałem, ale w kraju. Mnie taka bliska zagranica nie imponuje.

      – Wolałbyś Sing-Sing, co?

      – Nie wygłupiaj się. Ale siadaj. Co tak stoisz? Czego się napijesz?

      Edmund usiadł i wyjął papierosy.

      – Zanim zaczniemy pić, to chciałbym się dowiedzieć, co z tą forsą. Przecież mi się chyba coś niecoś od ciebie należy, nie?

      Matynicz otworzył barek i zaczął wyjmować rozmaite butelki.

      – Może gin z tonikiem, co? Albo może wolisz kieliszek śliwowicy, albo może żytnia ci pasuje. Mam także i koniak. Do wyboru, do koloru.

      – Ty mnie wódkami nie zagaduj – warknął Edmund. – Słyszałeś, o co pytałem?

      – Słyszałem. Pytałeś o twoją dolę. Ale widzisz… jak mnie wzięli do pudła, to zrewidowali mieszkanie i wszystko mi zabrali. Co do grosza, złotówki, walutę, wszystko. Sam się teraz rozglądam, skąd parę złotych wytrzasnąć. Skończy się na tym, że będę się musiał zabrać do jakiejś uczciwej pracy.

      Edmund parsknąć śmiechem.

      – Ty i uczciwa praca. Nie żartuj.

      – Wcale nie żartuję. Z czegoś trzeba żyć.

      – Ile mi możesz dać? Teraz, zaraz?

      – Ile? Dwa patyki. Nie więcej.

      – Nie masz na widoku jakiejś roboty?

      – Zwariowałeś. Niedawno wyszedłem z pudła. Chcę trochę pożyć na wolności.

      Zaterkotał telefon. Matynicz podniósł słuchawkę. Od razu poznał znajomy kobiecy głos. Powiedział, że ma gościa i że jest bardzo zajęty. Odłożył słuchawkę i wyjął portfel. Musiał dać coś na odczepnego temu idiocie.

      ROZDZIAŁ III

      Pani Ewelina skończyła stawiać pasjans, zgarnęła karty, przetasowała je i włożyła do pudełka. Była jakaś dziwnie zdenerwowana. Nie mogła sobie znaleźć miejsca, nie mogła się niczym zająć. Przeszła się po pokoju raz, drugi, trzeci… dziesiąty. Roztargnionym spojrzeniem obrzuciła obrazy wiszące na ścianach. Żmurko stanowczo nie podobał jej się w tym miejscu. Miała zamiar przenieść go do sypialni. Ten idiota od wstrzeliwania kołków w ściany


Скачать книгу