Millennium. David Lagercrantz
gwiazda może całkiem zniknąć. Karl Schwarzchild już w czasie pierwszej wojny światowej nieprawdopodobnie eleganckim wzorem:
w którym G to stała grawitacji, opisał stadium, w którym gwiazda jest skompresowana tak bardzo, że nawet światło nie może jej opuścić. Wtedy już nie ma odwrotu. Jest skazana na zapadnięcie się. Każdy atom jest wciągany do środka, do pojedynczego punktu, w którym kończą się czas i przestrzeń i możliwe, że dzieją się jeszcze dziwniejsze rzeczy. Odrobina irracjonalności w uregulowanym wszechświecie.
Tę osobliwość, która jest raczej punktem niż zdarzeniem, ostatnim przystankiem dla wszystkich znanych praw fizyki, ogranicza horyzont zdarzeń. Razem tworzą tak zwaną czarną dziurę. Lisbeth lubiła czarne dziury. Czuła, że coś ją z nimi łączy.
Mimo to tak samo jak Julie Tammet nie była zainteresowana dziurami jako takimi. Interesowały ją procesy, które je tworzą, a przede wszystkim to, że gwiazdy zaczynają się zapadać w szerokiej, rozciągniętej części wszechświata, którą zwykliśmy tłumaczyć teorią względności Einsteina, a kończą w znikającym małym świecie, podlegającym prawom mechaniki kwantowej.
Była przekonana, że gdyby tylko potrafiła opisać ten proces, mogłaby pogodzić dwa nieprzystające do siebie języki – fizykę kwantową i teorię względności. Niewątpliwie jednak przekraczało to jej możliwości, podobnie jak ów przeklęty szyfr. Znów zaczęła myśleć o ojcu.
Kiedy była dzieckiem, ten obrzydliwiec wielokrotnie gwałcił jej mamę. Przestał dopiero, kiedy matka doznała nieodwracalnych obrażeń, a ona – miała wtedy dwanaście lat – odpłaciła mu się za wszystko. Wtedy nie miała pojęcia, że ojciec jest byłym superszpiegiem radzieckiego wywiadu wojskowego GRU, a tym bardziej że specjalny wydział policji bezpieczeństwa, tak zwana Sekcja, miał za zadanie chronić go za wszelką cenę. Ale już wtedy zorientowała się, że wokół ojca unosi się atmosfera tajemnicy, mrok, do którego nikomu nie wolno się zbliżać ani nawet okazywać, że się wie, że istnieje. Dotyczyło to nawet czegoś tak zwykłego jak nazwisko.
Wszystkie listy i pisma adresowano do Karla Axela Bodina i wszyscy mieli zwracać się do niego Karl. Ale oni, rodzina, wiedzieli, że tak naprawdę nazywa się Zala, a dokładnie Aleksander Zalachenko. Był człowiekiem, który niewielkim wysiłkiem potrafił wywołać śmiertelne przerażenie. Przede wszystkim zaś nosił płaszcz, który go czynił niezniszczalnym, a przynajmniej tak się wtedy Lisbeth wydawało.
Jeszcze nie znała jego tajemnicy, a już wiedziała, że ojciec może zrobić, co tylko zechce, i że ujdzie mu to płazem. Między innymi dlatego otaczała go ta okropna aura ważności. Był człowiekiem, do którego nie można się było dobrać zwyczajną drogą i który miał tego pełną świadomość. Na innych ojców można było donieść opiece społecznej albo policji. Siły stojące za nim były jednak ponad tym. We śnie przypomniała sobie dzień, kiedy znalazła mamę na podłodze. Leżała i nie dawała znaku życia. Wtedy postanowiła, że samodzielnie unieszkodliwi ojca.
To była jedna z jej dwóch prawdziwych czarnych dziur.
ALARM WŁĄCZYŁ SIĘ o pierwszej osiemnaście. Wyrwał Fransa Baldera ze snu. Czyżby ktoś wszedł do domu? Frans poczuł niewytłumaczalny strach i wyciągnął rękę. August leżał obok. Zapewne jak zwykle wślizgnął się do jego łóżka, a teraz kwilił niespokojnie, jak gdyby wycie alarmu wplotło się w jego sny. Mój mały chłopiec, pomyślał Frans. Po chwili zesztywniał. Czy to były kroki?
Nie, to z pewnością tylko złudzenie. Nie było słychać nic poza alarmem. Zaniepokojony wyjrzał przez okno. Wyglądało na to, że wieje mocniej niż kiedykolwiek. Fale smagały pomost i skraj plaży. Okna trzęsły się i wyginały pod naporem wiatru. Czy to podmuchy wiatru uruchomiły alarm? Tak po prostu?
Oczywiście i tak musiał wyjrzeć i sprawdzić, co się stało, a potem może nawet zadzwonić po pomoc i ustalić, czy ochrona, którą mu załatwiła Gabriella Grane, jest już na miejscu. Dwóch ludzi z policji porządkowej jechało do niego już od kilku godzin. Pomyślał, że to jakaś parodia. Cały czas powstrzymywały ich pogoda i wciąż nowe, sprzeczne polecenia: przyjedźcie i zajmijcie się tym i tamtym. Ciągle im coś wypadało. Zgadzał się z Gabriellą: rażąca niekompetencja.
Uznał jednak, że zajmie się tym później. Teraz musiał zadzwonić. Problem polegał na tym, że August właśnie się budził, więc musiał działać szybko. Histeryzujący August rzucający się na wezgłowie łóżka to było ostatnie, czego w tamtej chwili potrzebował. Nagle przypomniał sobie o zatyczkach do uszu, starych zielonych zatyczkach, które kupił na lotnisku we Frankfurcie.
Wziął je z nocnego stolika i ostrożnie włożył synowi do uszu. Potem otulił go kołdrą, pocałował w policzek i pogładził po bujnych kręconych włosach. Upewnił się, że kołnierzyk od piżamy leży jak trzeba, a głowa wygodnie spoczywa na poduszce. Pomyślał, że to niepojęte. Bał się i wiedział, że powinien się spieszyć. A mimo to ruszał się jak w zwolnionym tempie i doglądał syna. Może to była odrobina czułości w trudnej chwili. A może chciał odwlec spotkanie z tym, co go czekało za drzwiami. Przez chwilę szczerze żałował, że nie ma broni. Choć i tak by nie wiedział, jak się nią posłużyć.
Był cholernym programistą, w którym na stare lata obudziło się trochę ojcowskich uczuć. To wszystko. Nie powinien dać się wplątać w ten bałagan. Niech diabli wezmą Solifon, NSA i wszystkie organizacje przestępcze! Ale musiał zacisnąć zęby. Ostrożnie, niepewnym krokiem wyszedł na korytarz i zanim zrobił cokolwiek innego, nawet zanim spojrzał w stronę wyjścia, wyłączył alarm. Hałas rozstroił mu cały system nerwowy. Kiedy w końcu zapadła cisza, stanął bez ruchu w przedpokoju, niezdolny do jakiegokolwiek działania. Nagle rozległ się dzwonek telefonu. Podskoczył ze strachu, ale był zadowolony, że będzie się mógł zająć czymś innym.
– Tak? – powiedział do słuchawki.
– Mówi Jonas Anderberg, dyżurny z Milton Security. Czy wszystko w porządku?
– Co… tak. Chyba tak. Alarm się włączył.
– Wiem. Zgodnie z naszymi instrukcjami w takim przypadku powinien pan wejść do specjalnego pomieszczenia i zamknąć drzwi. Jest pan tam?
– Tak – skłamał.
– Dobrze, bardzo dobrze. Wie pan, co się stało?
– Nie mam pojęcia. Obudził mnie alarm. Nie wiem, co go uruchomiło. Nie mogła to być wichura?
– Raczej nie… Chwileczkę!
W głosie Jonasa Anderberga usłyszał rozkojarzenie.
– Co się dzieje? – spytał nerwowo.
– Wygląda na to…
– Wykrztuś pan to, do cholery. Cały się trzęsę.
– Przepraszam. Spokojnie, spokojnie… oglądam nagrania z naszych kamer i niestety wygląda na to, że…
– Że co?
– Że ktoś pana odwiedził. Mężczyzna. Tak, sam pan później zobaczy. Chudy mężczyzna w ciemnych okularach i czapce chodził po pańskim ogrodzie. O ile się orientuję, zrobił dwie rundki, choć, tak jak mówię… dopiero to odkryłem. Muszę się temu przyjrzeć bliżej, żeby móc powiedzieć coś więcej.
– Co to za typ?
– Trudno stwierdzić.
Na chwilę zapadła cisza. Jonas Anderberg najwyraźniej oglądał nagrania.
– Chociaż może… nie wiem… nie, nie powinienem spekulować na tak wczesnym etapie.
– Ależ bardzo proszę. Potrzebuję jakiegoś konkretu. To mi pomoże.
– Rozumiem.