Millennium. David Lagercrantz
i zaczął się przekopywać przez to, co miał.
Pracował do piątej po południu. Odkrył kilka spraw, które dziesięć lat wcześniej pewnie podniosłyby mu ciśnienie, a teraz nie budziły większego entuzjazmu. Wiedział, że to powszechny problem. Po kilku dekadach w zawodzie prawie wszystko wydaje się znajome. Można widzieć, że temat jest dobry, a i tak nie móc się do niego zapalić. Kiedy strugi lodowatego deszczu zaczęły bębnić o dach, przerwał i wrócił do Elizabeth George.
Wmawiał sobie, że to nie tylko eskapizm. Doświadczenie mówiło mu, że najlepsze pomysły często pojawiają się podczas odpoczynku. Kiedy człowiek zajmuje się czymś innym, kawałki układanki potrafią nagle wskoczyć na swoje miejsce. Ale żadna konstruktywna myśl nie przyszła mu do głowy. Może poza tą, że powinien częściej tak leżeć i czytać dobre książki. Kiedy poniedziałkowy ranek przywitał go kolejną ulewą, miał już za sobą półtora kryminału George i trzy stare numery „New Yorkera”, które poniewierały się na nocnym stoliku.
SIEDZIAŁ NA SOFIE w dużym pokoju, popijał cappuccino i wpatrywał się w zawieruchę za oknem. Czuł się zmęczony i wyjałowiony. Nagle wstał – jakby postanowił działać. Włożył buty i zimowy płaszcz i wyszedł z domu. Pogoda była absurdalnie paskudna.
Lodowaty wiatr, ciężki od deszczu, przeszywał do szpiku kości. Mikael szybkim krokiem ruszył w dół, ku Hornsgatan, szarej jak nigdy. Cała dzielnica Söder wydawała się wyprana z kolorów. W powietrzu nie wirował nawet jeden połyskujący jesienny listek. Z opuszczoną głową i rękami skrzyżowanymi na piersi minął kościół Marii Magdaleny. Szedł w stronę Slussen. Skręcił w prawo w Götgatsbacken i jak zwykle wszedł między butik Monki a pub Indigo. Potem ruszył do redakcji na trzecim piętrze, tuż nad lokalami Greenpeace. Już na klatce usłyszał szum rozmów.
W środku było wyjątkowo dużo ludzi. Wszyscy pracownicy redakcji, najważniejsi freelancerzy, trzech ludzi Sernera, dwóch konsultantów i Ove Levin. Tym razem ubrał się trochę swobodniej. Nie wyglądał już jak dyrektor i najwyraźniej przyswoił sobie kilka nowych wyrażeń, na przykład potoczne „siema”.
– Siema, Micke, co tam słychać? – zagaił.
– To zależy od ciebie – odparł Mikael, choć nie miał nic złego na myśli.
Zauważył jednak, że Levin potraktował to jak wypowiedzenie wojny, więc kiwnął sztywno głową, wszedł do pokoju i usiadł na jednym z krzeseł ustawionych w małe półkole.
LEVIN ODCHRZĄKNĄŁ i spojrzał nerwowo na Mikaela Blomkvista. Gwiazdor dziennikarstwa, który w drzwiach wydawał się nastawiony tak bojowo, teraz sprawiał wrażenie uprzejmego i zainteresowanego i nie wyglądało na to, żeby chciał się kłócić albo dyskutować. Ale to ani trochę nie uspokoiło Ovego. Pracował kiedyś z Blomkvistem na zastępstwie w „Expressen”. Pisali wtedy głównie szybkie newsy i mnóstwo różnych bzdur. Potem, w knajpie, marzyli o wielkich reportażach i równie sensacyjnych demaskacjach. Godzinami rozprawiali o tym, że nigdy się nie zadowolą tym, co konwencjonalne i uładzone, i zawsze będą drążyć głębiej. Byli młodzi, ambitni i chcieli mieć wszystko naraz. Ove często tęsknił za tamtymi czasami – rzecz jasna nie za wynagrodzeniem, godzinami pracy czy nawet za włóczeniem się po barach i towarzystwem panienek, ale za marzeniami i siłą, która się w nich kryła. Bywało, że tęsknił za ciągłą chęcią zmieniania społeczeństwa i dziennikarstwa, pisania tak, żeby świat stawał w miejscu, a władza drżała. No i oczywiście czasem zadawał sobie pytania, które nawet dla kogoś z jego pozycją były nieuniknione: co się z tym wszystkim stało? Gdzie się podziały marzenia?
A przecież Mikael Blomkvist spełnił każde z nich – nie tylko dlatego, że ujawnił kilka największych afer współczesności. Naprawdę pisał z siłą i pasją, o których fantazjowali, nigdy się nie ugiął przed naciskami z góry ani nie szedł na kompromisy, gdy w grę wchodziły ideały. Tymczasem on… no tak, ale przecież to on zrobił karierę, prawda? Dziś, co bardzo go cieszyło, z pewnością zarabiał dziesięć razy tyle co Blomkvist. Jaką korzyść miał Micke ze swoich sensacyjnych tematów, jeśli nie było go stać na porządny domek na wsi. Miał tylko tę małą szopę w Sandhamn. Czym, na Boga, była ta chałupa w porównaniu z jego nowym domem w Cannes? Niczym! To on i tylko on wybrał właściwą drogę.
Zrezygnował z mozolnej roboty w prasie codziennej, zatrudnił się u Sernera jako analityk mediów i poznał samego Haakona Sernera, co zmieniło jego życie i przyniosło mu bogactwo. Odpowiadał za publicystykę w wielu gazetach i kanałach telewizyjnych i naprawdę to uwielbiał. Uwielbiał władzę, pieniądze i wszystko, co się z tym wiązało, a jednak… potrafił przyznać, że czasem marzył o tym, co robił Micke. Chciałby robić to samo, w ograniczonych dawkach, ale jednak. On też chciał być uważany za dobrego publicystę i zapewne dlatego tak mocno naciskał, by koncern stał się udziałowcem „Millennium”. Mały ptaszek szepnął mu do ucha, że gazeta przeżywa kryzys finansowy i że redaktor naczelna Erika Berger, na którą był skrycie napalony, nie chce zwalniać swoich dwóch najświeższych nabytków – Sofie Melker i Emila Grandéna. Nie mogłaby tego zrobić, gdyby gazeta nie dostała zastrzyku gotówki.
Krótko mówiąc, dostrzegł nieoczekiwaną szansę wkupienia się w jeden z wielkich i prestiżowych produktów na szwedzkim rynku medialnym. Nie można było jednak powiedzieć, żeby kierownictwo Sernera odnosiło się do tego pomysłu z entuzjazmem. Przeciwnie – po cichu mówiło się, że „Millennium” jest przestarzałe i lewicujące, a przy tym ma tendencję do popadania w konflikty z ważnymi reklamodawcami i współpracownikami. Gdyby nie zabiegał o to tak żarliwie, sprawa z pewnością rozeszłaby się po kościach. Tłumaczył, że kwota, którą zainwestują w „Millennium”, w szerszej perspektywie jest śmieszna i choć ten drobny wkład niekoniecznie przyniesie krociowe zyski, może im zapewnić coś znacznie ważniejszego – wiarygodność. Cokolwiek by mówić o Sernerze, wiarygodność nie była wtedy ich mocną stroną. Inwestycja w „Millennium” oznaczałaby, że dziennikarstwo i wolność słowa mimo wszystko są dla nich ważne. Członkowie zarządu nie byli co prawda szczególnymi miłośnikami wolności słowa ani dziennikarstwa w stylu „Millennium”, ale odrobina wiarygodności nie mogła im zaszkodzić. Mimo wszystko zdawali sobie z tego sprawę i udało mu się ich namówić. Obie strony przez długi czas uważały to za uśmiech losu.
Serner zyskał rozgłos, a gazeta nie musiała zwalniać pracowników i mogła się zajmować tym, co było jej specjalnością: wnikliwymi, dobrze napisanymi reportażami. Sam Levin świecił jak słońce. Wziął nawet udział w debacie w Publicistklubben, podczas której z całą skromnością powiedział:
– Wierzę w dobre przedsięwzięcie. Zawsze walczyłem o dziennikarstwo śledcze.
A potem… nie chciał nawet o tym myśleć. Zaczęła się nagonka na Blomkvista. W pierwszej chwili nawet nie było mu przykro. Odkąd Mikael zabłysnął jako wielka gwiazda na reporterskim niebie, nie mógł się po cichu nie cieszyć, ilekroć wyszydzano go w mediach. Ale tym razem nie był zadowolony zbyt długo. Syn Sernera, Thorvald, zauważył, że w mediach społecznościowych wrze, i rozdmuchał sprawę, choć oczywiście nic go to nie obchodziło. Thorvald nie był chłopakiem, którego interesowałyby poglądy dziennikarzy. Ale lubił mieć władzę.
Uwielbiał knuć intrygi i dostrzegł szansę, żeby coś ugrać albo przynajmniej utrzeć nosa starszym członkom zarządu. Szybko udało mu się skłonić dyrektora generalnego Stiga Schmidta – który jeszcze niedawno nie miał czasu na takie błahostki – do oświadczenia, że „Millennium” nie dostanie żadnej taryfy ulgowej i musi się dostosować do nowych czasów, tak jak wszystkie inne produkty koncernu.
Levin, który właśnie uroczyście zapewnił Erikę Berger, że nie będzie się mieszał