Księgi Jakubowe. Olga Tokarczuk
przyszłość, bawiąc się okruszkami chleba na stole, usypując z nich górki, kręcąc kuleczki. Nussen już śpi na beli bawełny, zamknął swoje jedno oko i nie widzi, jak Jakub z zamglonym wzrokiem gładzi Nachmana po twarzy, a Nachman, pijany, kładzie mu głowę na piersi.
O świcie, jeszcze nie całkiem przytomny, Nachman siada na furę, która wiezie podróżnych do Bukaresztu; ma złoto zaszyte w jasnej kapocie, wszystko, co zarobił na wyprawie. I wiezie kilkanaście flaszek olejku aloesowego, który sprzeda w Polsce po kilkakrotnie wyższej cenie. Głęboko w kieszeni płaszcza z białej wełny, który kupił na bazarze w Nikopolu, chowa grudkę pachnącej żywicy. Jest też na furze torba listów i cała paka prezentów dla kobiet. Po jego piegowatej, spierzchniętej twarzy płyną łzy, ale zaraz za rogatkami miasta ogarnia go takie uniesienie, że wydaje mu się, jakby leciał nad kamienistym traktem w stronę słońca, które właśnie wschodzi i zupełnie go oślepia.
Ma szczęście, bo w Bukareszcie dołącza do karawany spółki kamienieckiej Wereszczyńskiego, Dawida i Muradowicza – tak są oznaczone paki na wozach. Ładunek czuć kaffą i tytoniem. Karawana rusza na północ.
Po prawie trzech tygodniach Nachman szczęśliwie dociera do Rohatyna i w przybrudzonych pończochach, w zakurzonym jasnym płaszczu staje o zmierzchu przed domem Szorów, gdzie właśnie przygotowują się do wesela.
Skład Abrahama, szwagra Towy, jest prawdziwym sezamem; handluje z całą Europą tym, co Orient ma najlepszego, co przez Stambuł płynie na północ barwnym strumieniem dóbr wszelakich, jaskrawych, błyszczących, pożądanych na dworach i w pałacach Budy, Wiednia, Krakowa i Lwowa. Materie stambulskie, zwane stambulakijari, w rozmaitych kolorach, przetykane złotem, w paski amarantowe, czerwone, zielone i błękitne albo wytłaczane w kwiatowe wzory, leżą zwinięte w bele, przykryte płótnem dla ochrony przed kurzem i słońcem. Obok miękkie kobierce algierskie z wełny tak delikatnej, że przypomina w dotyku adamaszek, z frędzlami lub obramowane galonami. Kamlot też w belach, rozmaite kolory; to materiał, z którego w Europie szyje się strojne męskie żakiety podbite jedwabiem.
I jeszcze kilimki, kutasiki, frędzle, guziki z masy perłowej i laki, drobna broń ozdobna, tabakierki z laki – na prezent dla nobliwego mężczyzny, wachlarze z obrazkami – dla europejskich dam, fajki, drogie kamienie. Są nawet słodycze: chałwa i rachatłukum. Do składu przyjeżdżają Bośniacy zwani tutaj Grekami i przywożą wyroby skórzane, gąbki, włochate ręczniki, brokaty, szale chorasańskie i szale kermańskie, które wprawiają w zachwyt wyszywanymi na nich lwami lub pawiami. A ze stert kilimów dobywa się jakaś woń egzotyczna, obca, zapach niewyobrażalnych ogrodów, kwitnących drzew, owoców.
– Subhanulah, chwała Allachowi – mówią kontrahenci, gdy wchodzą do tego przybytku. – Salem alejkum, szalom alechem.
Muszą schylić głowę, bo wejście jest niskie. Jakub nigdy nie siedzi w kantorze, lecz przy stoliku z herbatą, ubrany bogato jak Turek – nosi z upodobaniem niebieskozielony kaftan i ciemnoczerwoną turecką czapkę. Zanim się przejdzie do interesów, trzeba wypić dwie, trzy szklaneczki herbaty. Wszyscy okoliczni kupcy chcą poznać zięcia Towy, więc Jakub udziela czegoś w rodzaju audiencji, co złości Abrahama. Ale dzięki temu nieduży skład Abrahama jest wciąż pełen ludzi. Handluje się tutaj między innymi kamieniami szlachetnymi i gotową już biżuterią w półhurtowych ilościach. Nanizane na sznury korale, malachity i turkusy każdej możliwej wielkości wiszą na hakach w ścianie i pokrywają kamienny mur kolorowym, skomplikowanym wzorem z rozfalowanych linii. Szczególnie cenne wyroby znajdują się w przeszklonej metalowej gablocie. Można tam zobaczyć wyjątkowo drogą perłę.
Jakub wita z ukłonem każdego przybyłego. Już po kilku dniach, odkąd zaczął pracę, skład Abrahama stał się najbardziej zatłoczonym miejscem w całej Krajowie.
Kilka dni po przybyciu do Krajowy zaczyna się święto Tisza be-aw. To pamiątka zburzenia świątyni – czas ciemny i mroczny, dzień smutku; świat też wtedy zwalnia, jakby się smucił i od smutku słaniał. Żydzi, kilkanaście domów, zamykają interes, nie pracują, siedzą w cieniu i czytają Lamentacje Jeremiasza, rozpamiętując nieszczęście.
Dobrze to dla Abrahama, on jako prawowierny, jako wyznawca Szabtaja Cwi i jego następcy, Baruchji, obchodzi to święto inaczej, pamiętając, że w czasie ostatecznym wszystko się robi na odwrót. Dla niego to radosne święto.
Baruchja urodził się dokładnie dziewięć miesięcy po śmierci Szabtaja Cwi, i to dziewiątego dnia miesiąca aw, tak jak przepowiadano! I to w dniu żałoby, w dniu zburzenia świątyni. AMIRAH, jak zapisywano imię Szabtaja, czyli Adoneiu Malkeinu Yarum Hodo – Nasz Pan i Król, Jego Majestat będzie wywyższony, wrócił i przez te lata żył jako Baruchja w Salonikach. W roku 5476, czyli chrześcijańskim 1726, uznano go za wcielonego Boga, zstąpiła weń Szechina, która przedtem weszła w Szabtaja. Dlatego wszyscy, którzy uwierzyli w posłannictwo Baruchji, dzień żałoby zamieniają na dzień radości, ku przerażeniu innych Żydów. Kobiety myją włosy i suszą je w sierpniowym słońcu na dworze, sprzątają domy, umajają je kwiatami, zamiatają podłogi, żeby Mesjasz mógł wejść w schludny świat. Straszny ten świat, to prawda, ale może gdzieniegdzie da się go trochę posprzątać.
W tym najgorszym, najciemniejszym dniu rodzi się bowiem światło. Na samym dnie smutku i żałoby tkwi okruch radości i święta – i odwrotnie. Izajasz mówi, 61,3: „wieniec zamiast popiołu, olejek radości zamiast szaty smutku, pieśń chwały zamiast zgnębienia na duchu”. I dobrze, klienci wszelkiej maści, ubioru i języka przychodzą do Abrahama. Jakub i Herszełe już w kantorze. Kto przeliczy woreczki tytoniu i ile ich wejdzie na furkę? Dużo. Kto wyda towar kupcowi z Wrocławia, który płaci gotówką i składa duże zamówienia?
Klienci, nawet ci zagorzali wrogowie wyznawców Szabtaja Cwi, nie mogą powstrzymać ciekawości i też zaglądają do środka. Wzbraniają się przed kieliszkiem wódki z ręki odszczepieńca. Naj, naj, naj – wołają przerażeni. Jakub robi sztuczki, żeby ich jeszcze bardziej przestraszyć. Najlepiej wychodzi mu ta, gdy pyta klienta, co ma w kieszeni.
– Nic – odpowiada ten zaskoczony.
– A te jajka? Ukradzione, co? A której to kramarce je zwinąłeś?
– Jakie jajka? – dziwi się klient. – Co ty wygadujesz?
Wtedy Jakub śmiałym ruchem sięga mu do kieszeni i wyciąga jajko. Tłumek wybucha śmiechem, twarz delikwenta czerwienieje i nie wie, co powiedzieć, a to jeszcze bardziej rozśmiesza ludzi. Jakub udaje, że się złości, i wygląda to poważnie, ściąga brwi, patrzy swoim ptasim wzrokiem:
– A dlaczego za to nie zapłaciłeś? Złodziej jesteś! Złodziej jajek!
I już po chwili powtarzają to po nim wszyscy wokół, aż sam posądzony zaczyna się mierzyć z myślą, że ukradł, choćby nieświadomie. Widzi jednak, że Jakub ma lekko uniesioną brew, rozbawione spojrzenie, więc sam się uśmiecha, a potem rechocze i chyba najlepsze, co może zrobić, to pogodzić się z tym, że padł ofiarą żartu, samego siebie wystawić na pośmiewisko i odejść.
Herszełe to wcale nie śmieszy. Gdyby jego miało to spotkać, takie jajko w kieszeni, umarłby ze wstydu. Nie ma jeszcze trzynastu lat i został tu przysłany przez rodzinę po śmierci rodziców. Dotąd mieszkał w Czerniowcach; teraz pewnie zostanie przy Abrahamie, dalekim krewnym.
Nie wie, jak powinno być z postem w Tisza be-aw, nikt go nie wtajemniczył, nie wyjaśnił mu, dlaczego tutaj w ciągu tego dnia ma być radosny, skoro inni są smutni. U nich w domu, kiedy obchodziło się to święto, panował smutek. Dopiero u wujostwa jest inaczej, ale nikt go nie wprowadził w religijne niuanse. Wie już, że Szabtaj to Mesjasz – tylko dlaczego świata nie zbawił, nie zmienił, tego już nie wie. Czym miałby się