Księgi Jakubowe. Olga Tokarczuk
wyżsi niż człowiek. Czasami wydaje mu się, że idzie po ich śladach, że kiedy się pospieszy, może jeszcze dogoni boginię Afrodytę, ujrzy jej wspaniałą nagość; woń hyzopu przez chwilę staje się półzwierzęcym zapachem spoconego Pana. Wysila wyobraźnię, jej oczami chce ich oglądać, są mu potrzebni. Bogowie. Bóg. Ich obecność w żywicznym zapachu, a zwłaszcza sekretna obecność jakiejś siły lepkiej i słodkawej, pulsującej w każdym istnieniu, sprawia, że świat wydaje się wypełniony po brzegi. Robi wielki wysiłek, żeby sobie wyobrazić – obecność. Jego członek nabrzmiewa i, chcąc nie chcąc, na tej świętej górze Kossakowski musi sobie ulżyć.
Ale potem, któregoś dnia, gdy wydaje się sobie najszczęśliwszy, w samo południe usypia w cieniu jakiegoś krzaka. Nagle budzi go szum morza – teraz brzmi złowrogo, a przecież towarzyszy mu cały czas. Kossakowski podrywa się i rozgląda wokół. Wysokie mocarne słońce dzieli wszystko na jasne i ciemne, na blask i cień. Wszystko się zatrzymało, widzi z daleka fale morza zastygłe w bezruchu, nad nimi wisi pojedyncza mewa, jakby przybita do nieba. Serce podchodzi mu do gardła, podpiera się, żeby wstać, a wtedy trawa pod jego dłonią rozpada się w proch. Nie ma czym oddychać, horyzont zbliżył się niebezpiecznie i za chwilę jego łagodna linia zamieni się w pętlę. W tym momencie Antoni Kossakowski uświadamia sobie, że ten zawodzący szum morza to lament i że cała natura uczestniczy w żałobie po tych bogach, których świat tak potrzebował. Nie ma tu nikogo, Bóg stworzył świat i umarł z wysiłku. Trzeba było przyjechać aż tutaj, żeby to zrozumieć.
Dlatego Kossakowski zaczyna się modlić.
Ale modlitwa mu się nie udaje. Daremnie pochyla głowę ku brzuchowi, zwija ciało w kłębek, podobny do tego, jaki tworzyło przed urodzeniem – tak jak go uczono. Spokój nie nadchodzi, oddech nie może się wyrównać, a słowa „Panie Jezu Chryste…” powtarzane mechanicznie nie niosą żadnej ulgi. Kossakowski czuje tylko swój zapach – woń dojrzałego, spoconego mężczyzny. Nic więcej.
Następnego dnia rankiem, nie zważając na wymówki Ireny ani na porzucone obowiązki, wsiada na pierwszy lepszy żaglowiec i nawet nie pyta, dokąd on płynie. Słyszy jeszcze z brzegu wezwanie „Molidbaaa, Molidbaaa” i wydaje mu się, że to woła go wyspa. Dopiero na morzu dowiaduje się, że płynie do Smyrny.
W Smyrnie układa mu się bardzo dobrze. Znajduje pracę u trynitarzy i pierwszy raz od długiego czasu udaje mu się zarobić jakieś godziwe pieniądze. Nie skąpi sobie niczego: kupuje porządny turecki ubiór i zamawia wino. Picie sprawia mu wielką przyjemność, byleby miał dobre towarzystwo. Widzi, że kiedy tylko rozmawia z jakimiś chrześcijanami i mówi, że był na górze Athos, budzi to wielkie zainteresowanie, więc każdego wieczoru dodaje do swojej opowieści jakiś nowy szczegół, aż w końcu staje się ona niekończącym się pasmem przygód. Mówi, że nazywa się Moliwda. Jest zadowolony z tego nowego miana, bo przecież nie imienia. Moliwda to coś więcej niż imię, to nowy herb, szyld. Poprzednie miano: imię i nazwisko – już nieco przymałe, sparciałe i jakieś takie słomiane, jak myśli – prawie zupełnie porzuca. Używa go tylko wobec braci trynitarzy. Antoni Kossakowski – co z niego zostało?
Moliwda chciałby przyglądać się teraz swojemu życiu z pewnym dystansem, jaki mają ci Żydzi z Polski, których tu spotkał. Za dnia robią, co do nich należy, skupieni i zawsze w dobrych humorach. Wieczorem bez przerwy rozmawiają. Najpierw ich podsłuchuje, oni zaś myślą, że ich nie rozumie. Niby Żydzi, a Moliwda czuje, że jest w nich coś bliskiego. Nawet zastanawia się całkiem poważnie, czy to powietrze, światło, woda, przyroda tak jakoś osadzają się w człowieku, że ci, którzy wychowali się w tym samym kraju, muszą być do siebie podobni, nawet gdy wszystko ich dzieli.
Najbardziej lubi Nachmana. Jest bystry i wygadany, umie w dyskusji wykręcić kota ogonem i udowodnić każde, nawet najbardziej absurdalne twierdzenie. Umie też zadawać pytania, które wprawiają Moliwdę-Kossakowskiego w zadziwienie. Widzi on jednak, że ogromna wiedza i inteligencja tych ludzi spożytkowane zostają na jakieś dziwaczne zabawy ze słowami, o których on sam ma tylko ogólne pojęcie. Kupuje kiedyś kosz oliwek i spory dzban wina i idzie do nich. Jedzą te oliwki, plują pestkami pod nogi zapóźnionych przechodniów, bo zapada już zmierzch i upał smyrneński, wilgotny i lepki, słabnie nieco. Nagle ten starszy, reb Mordke, zaczyna wykład o duszy. Że jest w istocie potrójna. Najniższa, ta od głodu, zimna i pożądania – to jest nefesz. Mają ją także zwierzęta.
– Soma – mówi Moliwda.
Ta wyższa – to duch, ruach. Ona ożywia nasze myśli, sprawia, że stajemy się dobrymi ludźmi.
– Psyche – powiada Moliwda.
Trzecia zaś, najwyższa, to neszama.
– Pneuma – rzecze Moliwda i dodaje: – Ładne mi odkrycie!
Reb Mordke, niezrażony, opowiada swoje:
– To jest prawdziwie dusza święta, którą zdobyć może jedynie dobry święty mąż, kabalista; a uzyskuje się ją tylko, zagłębiając się w tajemnicę poznania Tory. Dzięki niej możemy oglądać ukrytą naturę świata i Boga, bo jest to iskra, która odprysła od Biny, boskiego intelektu. Tylko nefesz jest zdolna do grzechu. Ruach i neszama są bezgrzeszne.
– Skoro neszama jest iskrą Bożą w człowieku, to jak Bóg może karać za grzech piekłem, w ten sposób przecież karałby i siebie samego w swojej cząstce? – pyta Moliwda, trochę już podochocony winem, i tym pytaniem zyskuje uznanie obu mężczyzn. I on, i oni znają odpowiedź na to pytanie. Tam gdzie jest Bóg, ten wielki, największy, tam nie ma ani grzechu, ani poczucia winy. Tylko mali bogowie wytwarzają grzech, podobnie jak nieuczciwi rzemieślnicy fałszują monety.
Po pracy u trynitarzy siadują w kahvehane. Moliwda nauczył się czerpać przyjemność z picia gorzkiej kaffy i palenia długich tureckich fajek.
Moliwda bierze udział w wykupie Piotra Andrusewicza z Buczacza za 600 złotych i Anny z Popielaw, która kilka lat była na dworze Husajna Bajraktara ze Smyrny, za 450 złotych. Dobrze pamięta te imiona, bo spisywał umowę wykupu po turecku i po polsku. Zna ceny, jakie płaci się w Smyrnie za ludzi: za niejakiego Tomasza Cybulskiego, czterdziestosześcioletniego szlachcica, kwatermistrza z regimentu Jabłonowskiego, będącego w niewoli dziewięć lat, zapłacono wielką sumę 2700 złotych i natychmiast pod eskortą wysłano go do Polski. Za dzieci płacono po 618 złotych, a za staruszka Jana cena wyniosła tylko 18 złotych polskich. Staruszek pochodzi z Opatowa, waży tyle co koza; całe życie spędził w tureckiej niewoli i teraz, zdaje się, nie ma nawet do kogo w Polsce wracać, ale jego radość jest ogromna. Moliwda widzi, jak łzy płyną po wysmaganej słońcem, pomarszczonej twarzy starca. Przygląda się też z uwagą dojrzałej już pannie Annie. Podobają mu się jej władczość i duma, z jaką traktuje trynitarzy i jego samego, tłumacza. Nie może zrozumieć, dlaczego bogaty Turek pozbywa się tej pięknej kobiety. Sądząc z tego, co opowiadała Moliwdzie, obiecał jej to z miłości, bo tęskniła do domu. Za kilka dni ma wsiąść na statek do Salonik, a potem drogą lądową podróżować do Polski, nagle jednak Moliwda, opętany jakąś niezrozumiałą namiętnością, kuszony przez jej białe, obfite ciało, rzucając znowu wszystko na jedną szalę, godzi się na jej szalony plan ucieczki. Anna Popielawska bowiem wcale nie zamierza wracać do Polski, do nudnego dworku gdzieś na Polesiu. Moliwda nawet nie ma czasu pożegnać się ze swoimi przyjaciółmi. Konno uciekają do niedużego portowego miasta na północ od Smyrny i tam za pieniądze Moliwdy wynajmują dom, gdzie przez dwa tygodnie oddają się wszelkim rozkoszom. Popołudnia spędzają na rozległym balkonie, który wychodzi na nabrzeże, gdzie codziennie o tej porze przechadza się turecki aga ze swoimi janczarami. Janczarowie mają białe pióra na czapkach, a ich dowódca nosi purpurowy płaszcz podszyty cienką srebrną tkaniną, która błyszczy w słońcu jak brzuch ryby świeżo wyciągniętej na brzeg.
W upale na balkonach wylegują się na otomanach chrześcijanki,