Powiedział mi wróżbita. Lądowe podróże po Dalekim Wschodzie. Tiziano Terzani
te figurki z drewna kamforowego, które Chińczycy ustawiają na swych ołtarzach rodzinnych, i nabyłem kilka w Makao. Po pewnym czasie, gdy w charakterze ozdób stały u mnie na półce, poczułem, że cierpią oderwane od swych ołtarzyków, że jakoś straciły sens, zacząłem więc ustawiać koło nich kadzidełka. Potem w Pekinie, w sklepiku ze starzyzną koło Wieży Bębnów, gdzie zajrzałem, żeby zobaczyć, co mają, ujrzałem piękny rzeźbiony ołtarzyk wykorzystywany w kulcie przodków i kupiłem go. Teraz figurki z Makao miały już swój dom, a gdy zmarł mój ojciec, jego zdjęcie znalazło się na podołku pięknego Buddy, który pojawił się w centrum ołtarza. Od tego czasu codziennie zapalam jedno kadzidełko i jest to chwila upamiętniająca mego tatę. Pochowany został na wielkim cmentarzu we Florencji, gdzie jego grób, podobny do setek innych, gubi się w plątaninie alejek i przecznic. Nigdy nie lubiłem tam chodzić; miejsce ojca jest u mnie w domu, na chińskim ołtarzyku.
– W Tajlandii mieszka pan w pięknym domu, gdzie jest pan szczęśliwy. Niech pan go nie opuszcza, jak długo pozostaje pan w tym kraju.
Raz jeszcze wpatrzyła mi się w twarz, zastanowiła, a potem oświadczyła, że pieniądze topią mi się w rękach. (Przynajmniej co do tego całkowita zgoda). Oznajmiła też, że mam skłonność do szczęścia, instynkt dobrze mi doradza, ilekroć znajdę się na rozdrożu, wybieram najkorzystniejszy wariant i potrafię otaczać się właściwymi ludźmi. Moje usta, powiedziała, nie zdradzają żalu, gdyż życie ułożyło się tak, jak tego chciałem.
– Będzie pan długo żył – zawołała, a następnie skupiła się na moim pieprzyku. – Tak, to oznaka pańskiego szczęścia, ale także zapowiedź, że umrze pan za granicą. – Urwała na chwilę i dorzuciła: – Co do tego nie ma żadnej wątpliwości: umrze pan w nie swoim kraju.
Zachęciła do pytań, nie bardzo wiedziałem, o co indagować, w końcu przypomniałem sobie, że na jesieni ukaże się angielskie i niemieckie wydanie mej ostatniej książki, owocu długiej podróży po Związku Sowieckim w miesiącach, gdy ten się rozpadał, a komunizm umierał.
– Co zrobić, aby uzyskać sukces i zapewnić sprzedaż wielu egzemplarzy?
Skupiła się, a potem odrzekła z wielką pewnością siebie:
– Książka musi się ukazać między dziewiątym września a dziesiątym października, nie może być ani za krótka, ani za długa, musi mieć kolorową okładkę, ale w stonowanych barwach. I co najważniejsze: tytuł musi być imieniem, ale nie kobiecym.
Wybuchnąłem śmiechem, rad, że Włodzimierz Iljicz nie był kobietą. Tytuł brzmiał Buonanotte, signor Lenin, a od dawna już zaprojektowana okładka utrzymana była w pastelowych kolorach.
Zakończyła słowami:
– I niech pan nie zapomni modlić się do Buddy i składać ofiar na ołtarzu przodków. Tylko wtedy książka odniesie sukces.
Nie chciała żadnej zapłaty, miałem natomiast wnieść datek na rzecz Towarzystwa.
Dobrych kilka dni rozmyślałem nad decyzją, by nie latać, i stojącymi za nią rzeczywistymi powodami. Chciałem bez wątpienia zrobić coś niezwykłego, jakoś odmienić codzienną rutynę. Czy jednak trzymając się wskazania wróżbity z Hongkongu, nie sądziłem, że w ten sposób uniknę możliwości wypadku samolotowego, o którym mówił z taką stanowczością? Tak było z pewnością, chociaż niełatwo przychodziło mi przyznać się do tego.
Uświadomiłem sobie, że pomimo tylu lat spędzonych w Azji i nawyknięciu do miejscowego życia, korzeniami dalej tkwię w Europie, a z umysłu nie udało mi się usunąć instynktownej zachodniej pogardy wobec tego, co nazywamy przesądem. A ilekroć zaczynałem tak myśleć, musiałem siebie upominać, że w Azji przesąd jest istotnym składnikiem życia. Przecież, powtarzałem sobie, wiele praktyk, które dzisiaj uważa się za bezsensowne, musiały mieć jakąś logiczną podstawę, która potem została zapomniana. Weźmy za przykład akupunkturę: działa, chociaż nikt nie potrafi wyjaśnić dlaczego. Także sztuka feng shui oparta była na starannej obserwacji natury, którą my, ludzie nowocześni, coraz mniej rozumiemy.
Po chińsku feng znaczy "wiatr", shui – "woda". Feng shui zatem to siły natury, a ich znawca to ten, kto zna się na elementach, z których składa się świat, i wie, jak jedne wpływają na drugie. Potrafi ocenić, jaki wpływ na zakładane miasto, budowany dom czy kopany grób może mieć nurt rzeki, umiejscowienie wzgórza czy kształt góry. Dziwne? Wcale nie. Przecież także i my, rozplanowując dom, bierzemy pod uwagę kierunek słońca i zważamy na to, aby budynek nie był nazbyt wystawiony na wilgoć.
Przez całe wieki zasady feng shui miały ogromny wpływ na chińską architekturę. Plany dawnych siedzib Cesarstwa Słońca, poczynając od dzisiejszego miasta Xian, a kończąc na Hué, cesarskiej stolicy Wietnamu, trzymały się feng shui. Tak samo imperialne grobowce, poczynając od tego, w którym spoczął ze swą słynną terakotową armią pierwszy cesarz Shi Huangdi. Bardzo ważne jest usytuowanie grobu. Kiedy ulokuje się go tak, aby wystawiony był na "oddech kosmosu", podtrzymuje to żywotność duszy zmarłego i gwarantuje pomyślność przyszłych pokoleń. Natomiast złe ulokowanie grobów może na potomków ściągać jedno nieszczęście za drugim.
Sztuka feng shui narodziła się w Chinach, ale dziś jest praktykowana w całej Azji. Kiedy gdzieś idzie źle – w małżeństwie, interesach, fabryce – pierwsze podejrzenie brzmi, że zakłócone zostały jakieś reguły feng shui, i wzywa się odpowiedniego specjalistę. Kilka lat temu otwarto w Makao kasyno, którego nie odwiedzali klienci. Ekspert feng shui oświadczył, że przyczyną jest barwa dachu: powinien być nie czerwony, jak martwy krab, lecz zielony – jak żywy. Dach przemalowano i interes ruszył z kopyta.
Tego typu anegdoty odebrały feng shui nieco z jego dawnej szacowności, ale wcale nie uczyniły go mniej popularnym i coraz więcej Azjatów stara się odwrócić los, za poradą znawców feng shui zmieniając ustawienie mebli, kolor ścian w biurze czy kształt drzwi wejściowych. Nawet poważni brytyjscy dyrektorzy Hongkong and Shanghai Bank, kiedy postanowili wznieść nową siedzibę w Hongkongu, poprosili o opinię jednego z najsłynniejszych specjalistów, aby nie popaść w konflikt z feng shui. Podczas planowania futurystycznego gmachu ze szkła i stali architekt Norman Foster pozostawał w stałym kontakcie z "mistrzem sił natury", słuchając jego uwag i kierując się jego sugestiami. Zadecydowały one o licznych szczegółach architektonicznych, łącznie ze swoistym ukośnym układem schodów wejściowych.
Wzniósłszy bank, Foster podjął współpracę przy projektowaniu nowego lotniska w Hongkongu (w kształcie smoka!). Pracownicy jego biura zaczęli uporczywie chorować. Wezwano specjalistę feng shui. Ten po zgłębieniu sprawy oznajmił, że zburzenie starych domów w okolicy stworzyło wyrwę, przez którą "złe duchy" zyskały bezpośredni dostęp do budynku. Dla ludzi tu zatrudnionych było to tak, jakby im ktoś nieustannie wbijał sztylet w pierś. Ekspert radził, aby przesunąć wszystkie biurka, zakryć kotarami okna i rozmieścić lustra, aby odbijały duchy. Absurdalne? Być może, kiedy jednak tak postąpiono, skończyły się kłopoty personelu.
To jasne, że sukces feng shui, podobnie jak innych praktyk magicznych, można wyjaśnić przynajmniej częściowo autosugestią: jeśli mocno się wierzy, że coś pomoże – pomaga. Typowy jest przykład bezdzietnej przez wiele lat pary, która doczekała się potomka, za radą specjalisty feng shui zmieniwszy położenie małżeńskiego łoża.
Niezależnie od magicznej fasady interesująca jest podstawowa zasada feng shui: trzeba przywracać zakłóconą harmonię natury. Dla Chińczyków kluczowe znaczenie ma równowaga. Choroba, niepowodzenie, bezpłodność czy pech są efektem jakiegoś złamania harmonii, a zadaniem feng shui jest jej przywrócenie. Byli więc Chińczycy ekologami ante litteram; dobrze rozumieli naturę – i nie potrzebowali niczego więcej.
Nigdy nie byli metafizykami, nie znali pojęcia transcendentnego Boga. Dla nich wszystkim